W zeszłym roku, zanim jeszcze wyruszyliśmy w podróż, naszym
punktem zaczepienia na dwa miesiące było Surry Hills. Mogłabym powiedzieć, że
jest to trochę taki większy krakowski Kazimierz, dzielnica bohemy Sydney,
miejsce, gdzie wśród wąskich uliczek i małych, kolorowych, przytulnie wyglądających,
kolonialnych domków kręcą się tabuny "pięknych trzydziestoletnich".
Surry Hills to miejsce, gdzie króluje styl vintage,
ale ubrania kupowane w tamtejszych second
handach zazwyczaj kosztują
dużo, dużo drożej niż i tak wystarczająco drogie ciuchy z australijskich
sieciówek. Wygląda na to, że w dobrym guście jest wyskoczyć na śniadanie lub
lunch do którejś z pobliskich kafejek. Muszę przyznać, że są one
urzekające. Sama spędziłam mnóstwo czasu na wałęsaniu się po tamtejszej
okolicy, przyjemne jest już samo siedzenie i obserwowanie tego, co się dzieje
dookoła. Wiem, że to co opisuję brzmi pretensjonalnie, ale naprawdę nigdy
nie poczułam takiej atmosfery w powietrzu. Ludzie są bezpośredni, uśmiechnięci,
a ich styl jest, jakby nie było, raczej naturalny i niewymuszony, choć
w niektórych przypadkach owszem, trąci kontestowaniem rzeczywistości
na siłę. Przy głównej ulicy, Crown Street, można znaleźć mnóstwo galerii i restauracji
z jedzeniem z wszelkim stron świata. Trzeba przyznać, że w Sydney dba się
bardzo o wysoką jakość serwowanych potraw i chociaż wyjście do restauracji to
wydatek, który o wiele przewyższa standardowe polskie wyobrażenie o tym, ile
taka przyjemność może kosztować, naprawdę warto choć raz pozwolić sobie na tę
odrobinę luksusu. Jedzenie jest świeże, porcje są solidne, a smak
australijskiej wołowiny nie ma sobie równych. Crown Street łączy się z Oxford
Street, jedną z głównych ulic prowadzących do centrum miasta. Ta okolica to
znana gay okolica, pełna nocnych klubów, sex
shopów, podejrzanych lokali, drag
queen i transwestytów. Cóż,
taki koloryt lokalny.
Muszę jednak przyznać, że gdy wróciłam na Oxford Street
po 2 miesiącach spędzonych na drodze, gdzie naszymi jedynymi towarzyszami przez
długie godziny jazdy samochodem były tylko wschody i zachody słońca, cisza i
pustynia, pomyślałam sobie że coś tu jednak nie gra. Może to śmieszne, ale po
powrocie do cywilizacji (i po dość długiej w niej nieobecności), człowiek zaczyna
się nagle zastanawiać nad tym, co jest tak naprawdę w życiu ważne. To, co wtedy
zobaczyłam na Oxford Street wydało mi się po prostu przykre i bardzo
smutne. Odniosłam wrażenie, że jakoś się w tym wszystkim chyba trochę
pogubiliśmy. Oxford Street jawiło się jako miejsce pełne ludzi zagubionych,
smutnych, żyjących w przekonaniu, że oprócz dobrej zabawy nic więcej im w życiu
nie potrzeba. „Hedonistyczna ułuda”, pomyślałam. Głębokie przemyślenia jak na
pierwszą sobotnią noc po powrocie, i wiem, że była to z mojej strony trochę
hipokryzja, bo, jakby nie było, zawsze lubiłam dobrą zabawę, miejskość i
cywilizację. Ale wtedy, rok temu, po dwóch miesiącach w drodze, czułam, że coś
ta podróż jednak we mnie zmieniła. Wtedy chyba też wierzyłam, że mogłoby tak
być już zawsze. Teraz wiem, że to nie jest do końca możliwe. Życie, w
szczególności praca i codzienne obowiązki wymuszają na nas dostosowanie się do
pewnych cywilizacyjnych wymogów. Można oczywiście próbować się zbuntować. Może,
niektórym nawet się to udało. Ja wiem, niestety, że bardzo trudno jest pogodzić
jedno z drugim. Trudno jest żyć w całkowitej zgodzie z otaczająca nas przyrodą,
jeść zdrowo, budzić się ze wschodem słońca, przebywać na świeżym powietrzu i
nie przejmować się Internetem, telewizją, telefonami komórkowymi i pieniędzmi,
a jednocześnie biegać codziennie do pracy, w pełnym makijażu, zarabiać jakoś na
życie. Tego, według mnie, nie da się pogodzić. Ale jedno wiem na pewno, można
usiłować stać się lepszą osobą, bardziej świadomą tego, co tak naprawdę jest w
życiu ważne i dbać o wszystko co otacza nas dookoła. I uciekać w tę dzicz jak
najczęściej się da. Taka ucieczka koi, regeneruje, rekompensuje tysiące
straconych, przepełnionych niepotrzebnym stresem godzin życia.
Niesamowite jak wiele można się nauczyć, zobaczyć odkryć i zrobić w jeden wolny
od pracy, ale dobrze przemyślany i zaplanowany dzień na łonie natury. To
prawdziwy quality time.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że po powrocie do domu przestałam korzystać z
Internetu i czytam przy zapalonej świeczce. Ale owszem, szanuję
zieleń, segreguję śmieci, wierzę w recykling, choć trudno się nie załamać
widząc w jakich warunkach się to u nas w Polsce odbywa. Nie mam i nie chcę mieć
w domu telewizora. Stałam się wrażliwsza na to, co mnie otacza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz