niedziela, 25 marca 2012

Surry Hills i kontestowanie rzeczywistości

Pierwsze wrażenia po przylocie były jak najbardziej pozytywne. Sydney jest miastem ogromnym, ale przyjaznym i prostym w obsłudze, najlepiej tak naprawdę przemieszczać się pieszo, bo transport publiczny mocno szwankuje. Samo centrum jest niewielkie i łatwo się zorientować już po pierwszym dniu gdzie co jest. Pogoda zazwyczaj dopisuje (wszak Australia znana jest ze słońca i upalnych temperatur), ja miałam jednak pecha, ponieważ gdy wybraliśmy się na nasz pierwszy spacer, tuż przed samym budynkiem słynnej Opery, lunął przeraźliwy deszcz. Zrobiło się tak ślisko, że trudno było się przemieszczać w plastikowych japonkach po chodniku. Tak przywitała mnie Australia. I dobrze. Bo teraz już wiem, że jest nieprzewidywalna.

W zeszłym roku, zanim jeszcze wyruszyliśmy w podróż, naszym punktem zaczepienia na dwa miesiące było Surry Hills. Mogłabym powiedzieć, że jest to trochę taki większy krakowski Kazimierz, dzielnica bohemy Sydney, miejsce, gdzie wśród wąskich uliczek i małych, kolorowych, przytulnie wyglądających, kolonialnych domków kręcą się tabuny "pięknych trzydziestoletnich". Surry Hills to miejsce, gdzie króluje styl vintage, ale ubrania kupowane w tamtejszych second handach zazwyczaj kosztują dużo, dużo drożej niż i tak wystarczająco drogie ciuchy z australijskich sieciówek. Wygląda na to, że w dobrym guście jest wyskoczyć na śniadanie lub lunch do którejś z pobliskich kafejek.  Muszę przyznać, że są one urzekające. Sama spędziłam mnóstwo czasu na wałęsaniu się po tamtejszej okolicy, przyjemne jest już samo siedzenie i obserwowanie tego, co się dzieje dookoła. Wiem, że to co opisuję brzmi pretensjonalnie, ale naprawdę nigdy nie poczułam takiej atmosfery w powietrzu. Ludzie są bezpośredni, uśmiechnięci, a ich styl jest, jakby nie było, raczej naturalny i niewymuszony, choć w niektórych przypadkach owszem, trąci kontestowaniem rzeczywistości na siłę. Przy głównej ulicy, Crown Street, można znaleźć mnóstwo galerii i restauracji z jedzeniem z wszelkim stron świata. Trzeba przyznać, że w Sydney dba się bardzo o wysoką jakość serwowanych potraw i chociaż wyjście do restauracji to wydatek, który o wiele przewyższa standardowe polskie wyobrażenie o tym, ile taka przyjemność może kosztować, naprawdę warto choć raz pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Jedzenie jest świeże, porcje są solidne, a smak australijskiej wołowiny nie ma sobie równych. Crown Street łączy się z Oxford Street, jedną z głównych ulic prowadzących do centrum miasta. Ta okolica to znana gay okolica, pełna nocnych klubów, sex shopów, podejrzanych lokali, drag queen i transwestytów. Cóż, taki koloryt lokalny.











Muszę jednak przyznać, że gdy wróciłam na Oxford Street po 2 miesiącach spędzonych na drodze, gdzie naszymi jedynymi towarzyszami przez długie godziny jazdy samochodem były tylko wschody i zachody słońca, cisza i pustynia, pomyślałam sobie że coś tu jednak nie gra. Może to śmieszne, ale po powrocie do cywilizacji (i po dość długiej w niej nieobecności), człowiek zaczyna się nagle zastanawiać nad tym, co jest tak naprawdę w życiu ważne. To, co wtedy zobaczyłam na Oxford Street wydało mi się  po prostu przykre i bardzo smutne. Odniosłam wrażenie, że jakoś się w tym wszystkim chyba trochę pogubiliśmy. Oxford Street jawiło się jako miejsce pełne ludzi zagubionych, smutnych, żyjących w przekonaniu, że oprócz dobrej zabawy nic więcej im w życiu nie potrzeba. „Hedonistyczna ułuda”, pomyślałam. Głębokie przemyślenia jak na pierwszą sobotnią noc po powrocie, i wiem, że była to z mojej strony trochę hipokryzja, bo, jakby nie było, zawsze lubiłam dobrą zabawę, miejskość i cywilizację. Ale wtedy, rok temu, po dwóch miesiącach w drodze, czułam, że coś ta podróż jednak we mnie zmieniła. Wtedy chyba też wierzyłam, że mogłoby tak być już zawsze. Teraz wiem, że to nie jest do końca możliwe. Życie, w szczególności praca i codzienne obowiązki wymuszają na nas dostosowanie się do pewnych cywilizacyjnych wymogów. Można oczywiście próbować się zbuntować. Może, niektórym nawet się to udało. Ja wiem, niestety, że bardzo trudno jest pogodzić jedno z drugim. Trudno jest żyć w całkowitej zgodzie z otaczająca nas przyrodą, jeść zdrowo, budzić się ze wschodem słońca, przebywać na świeżym powietrzu i nie przejmować się Internetem, telewizją, telefonami komórkowymi i pieniędzmi, a jednocześnie biegać codziennie do pracy, w pełnym makijażu, zarabiać jakoś na życie. Tego, według mnie, nie da się pogodzić. Ale jedno wiem na pewno, można usiłować stać się lepszą osobą, bardziej świadomą tego, co tak naprawdę jest w życiu ważne i dbać o wszystko co otacza nas dookoła. I uciekać w tę dzicz jak najczęściej się da. Taka ucieczka koi, regeneruje, rekompensuje tysiące straconych, przepełnionych niepotrzebnym stresem godzin życia. Niesamowite jak wiele można się nauczyć, zobaczyć odkryć i zrobić w jeden wolny od pracy, ale dobrze przemyślany i zaplanowany dzień na łonie natury. To prawdziwy quality time. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że po powrocie do domu przestałam korzystać z Internetu i czytam przy zapalonej świeczce. Ale owszem, szanuję zieleń, segreguję śmieci, wierzę w recykling, choć trudno się nie załamać widząc w jakich warunkach się to u nas w Polsce odbywa. Nie mam i nie chcę mieć w domu telewizora. Stałam się wrażliwsza na to, co mnie otacza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz