poniedziałek, 7 maja 2012

Melbourne, Sylwester w lecie i ostatnie podrygi z cywilizacją

Po nocy spędzonej na stacji benzynowej musieliśmy bardzo przyspieszyć, żeby jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Melbourne. Zostało do przejechania około 500 km, jechaliśmy praktycznie cały dzień, żeby zdążyć na czas. Było gorąco i uciążliwie, bez zbędnych przystanków po drodze, ale jakoś się udało. Poniżej trasa, jaką udało nam się pokonać do tej pory.



Sam wjazd do miasta robi wrażenie. Melbourne jest położone nad brzegiem oceanu, posiada sporych rozmiarów port (choć nie tak imponujący jak słynny Sydney Harbour, który wg mnie nie ma sobie równych), różne części miasta są połączone ze sobą ogromnymi mostami, panorama zapiera dech w piersiach.

Na jakiekolwiek zwiedzanie miasta tym razem nie było czasu, ponieważ jeszcze tego samego dnia mieliśmy odebrać znajomych na lotnisku i dojechać na Philip's Island, położoną kolejne 140 km na południe od Melbourne. Na lotnisku, jak na złość samochód odmówił posłuszeństwa i przez ponad godzinę, z nieznanych nam przyczyn, nie chciał zapalić. Ale w końcu ruszyliśmy, już we czwórkę. Humory dopisywały, jechaliśmy bowiem na trzydniowy Pyramid Festival. Miał on miejsce tuż przy słynnym motocyklowym torze wyścigowym Gran Prix. Dojechaliśmy już po zapadnięciu zmroku, musieliśmy przejść wnikliwą kontrolę przy wjeździe. Pomimo tego, że przyjechaliśmy na dzień przed rozpoczęciem festiwalu, pole namiotowe było już prawie pełne. Rozbiliśmy obozowisko wokół campervana, zjedliśmy bardzo późną kolację i zaczęła się trzydniowa impreza. O samym festiwalu pisać nie będę, bo chciałabym się skupić na samej podróży jako takiej, powiem tylko tyle, że doświadczenie było oczywiście niesamowite, ale tylko dla ludzi o stalowych nerwach. Myślę, że nasz Opener wygląda podobnie, jednak na tym upale, w namiotach, z zatkanymi toi toi-ami bywało czasem ekstremalnie. Pomimo wszystko organizacja była dobra a sama Noc Sylwestrowa w rytmie najnowszego albumu N.E.R.D niezapomniana. N.E.R.D. jednak wszyscy znają, dlatego ja pozwolę sobie polecić inny, nieznany (jak sądzę) w Polsce zespół z Antypodów, Lowrider, których muzyka łagodnie kołysała popołudniu w soulowym rytmie. Poniżej mój absolutnie ulubiony kawałek.













Wybawieni, wymęczeni, wymiętoleni i niewyspani w Nowy Rok pożegnaliśmy się ze znajomymi, którzy wrócili samolotem do Sydney, a my ruszyliśmy z powrotem do Melbourne. Jeśli chodzi o moje samopoczucie, to z jednej strony wciąż byłam pozytywie rozkołysana posylwestrowo, z drugiej jednak strony przechodziłam istne męki jeśli chodzi o brak możliwości wykąpania się przez dwa dni, bo w ostatni dzień przed koncertem finałowym popsuły się prysznice i każdy musiał sobie radzić tak, jak tylko umiał. Upał i zmęczenie zrobiły swoje. Czułam się fatalnie, wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że za kilka tygodni przyjdzie mi spędzić całe pięć dni bez możliwości skorzystania z prysznica. Dlatego z wytęsknieniem oczekiwałam na przyjazd do miasta, mieliśmy się mianowicie zatrzymać u kumpla Driftera, Jasona, z którym wcześniej pracował, a który dopiero co przeniósł się do Melbourne, ze względu na nowy projekt. Jasona poznałam jeszcze w Sydney, na imprezie pożegnalnej przed przeprowadzką. W Melbourne zamieszkał ze swoją dziewczyną, oboje przyjęli nas bardzo ciepło i, trzeba podkreślić, z dużą wyrozumiałością, łatwo sobie wyobrazić nasz stan, w jakim wtoczyliśmy się do ich nieskazitelnego, nowiutkiego mieszkania. Dawno nie cieszyłam się tak bardzo na myśl o kąpieli i o nocy spędzonej w normalnym łóżku. Po prysznicu czułam się jak nowo narodzona. Zjedliśmy przepyszne wołowe burgery własnoręcznie przyrządzone przez Jasona, powspominaliśmy trochę Europę (Jason jest Anglikiem) i błogo poszliśmy spać.

Kolejny dzień upłynął za zwiedzaniu Melbourne. Szkoda, że byliśmy tam tylko jeden dzień. I tak udało nam się sporo zobaczyć, pogoda zresztą była idealna, ale jest to zdecydowanie miasto, które zasługuje na głębsze poznanie. Zwiedzanie warto zacząć od Federation Square, centralnego placu miasta. Fakt, że takowy plac w ogóle istnieje jest godny odnotowania, australijskie miasta bowiem, w przeciwieństwie do większości europejskich miast i miasteczek, nie posiadają zazwyczaj tzw. rynku. Przyznam szczerze, że mi, Krakowiance, było wyjątkowo trudno zaakceptować taki stan rzeczy. Rynek jest czymś naturalnym, gdzie skupia się całe życie miasta, gdzie dzieje się wszystko o czym warto wiedzieć. W Sydney bardzo brakowało mi rynku, choć port pełni tam podobne funkcje. Melbourne swój "rynek" ma (choć to nie do końca to samo), a co lepsze, znajduje się tam najlepszy punkt informacji turystycznej jaki kiedykolwiek w życiu widziałam! Uprzejmi pracownicy, niezliczona ilość darmowych broszur i folderów oraz możliwość zapytania o absolutnie wszystko, co dotyczy  nie tylko Melbourne jako takiego, ale całego stanu Victoria sprawia, że miejsce to nie ma sobie równych. Chylę czoła przed władzami miasta za doskonała organizację, wytyczenie niebanalnych tras turystycznych i umiejętne zaplanowanie sposobów spędzania wolnego czasu na wszelkie możliwe sposoby. Dzięki temu w Melbourne i okolicach nie można się po prostu nudzić. Przykład godny naśladowania.



Federation Square to nie jedyny powód, dla którego Melbourne niejednokrotnie nazywane jest "najbardziej europejskim z australijskich miast". Chodzi o całą jego atmosferę. Wąskie uliczki w najstarszej części miasta mają w sobie coś z Amsterdamu, Londynu, Paryża... pełne knajp, graffiti, artystów, studentów, hipsterów, outsiderów, dziwaków wszelkiej maści... To największe skupisko australijskiej Polonii (ponad 16 000 osób) i, równocześnie, miasto o największej liczbie zagranicznych studentów, zaraz po Londynie i Nowym Jorku. Melbourne posiada także tramwaje, najsłynniejszą zarówno przez mieszkańców miasta, jak i przyjezdnych. Wybraliśmy się jednym z nich na najsłynniejszą w okolicy plażę, St. Kilda. Osobiście  uważam, że nie dorównuje ona urokiem niepowtarzalnej serii plaż rozciągających się wzdłuż wybrzeża Sydney, z najsłynniejszą w całej Australii Bondi Beach na czele, niemniej jednak atmosfera tam panująca, jak i błogi klimat w przytulnym i znanym na całe miasto muzycznym pubie Esplanade Hotel (przez insidersów czule zwany Espy) nie ma sobie równych. Szczególnie, gdy na scenie występuje energetyzujący zespół z Brazylii, a za oknem można obserwować przepiękny zachód słońca sącząc lodowate, złociste piwo przy barze. Na koniec dnia wybraliśmy się na film wyświetlany na świeżym powietrzu, w ramach movies by the moonlight w Ogrodzie Botanicznym. Film akurat był denny, nieważne jaki. Ważne, że tamtej nocy czułam się prawdziwą szczęściarą, że po prostu mogę tam być, w tę jedną, niepowtarzalną, ciepłą, styczniową (!) noc, pod tym rozgwieżdżonym niebem, na tej wilgotnej trawie pełnej robali i komarów. To są chyba te bezcenne chwilę, na których samą myśl się uśmiechamy na starość...

Melbourne już dwukrotnie zostało wybrane przez magazyn The Economist "najlepszym miastem do życia na świecie". I wcale mnie to nie dziwi.







piątek, 27 kwietnia 2012

Heading South: niespodziewana noc na stacji benzynowej i prysznic pod chmurką

Pierwszy poranek  na drodze przywitał nas słonecznie. Jak już wcześniej wspomniałam, kawa też zrobiła swoje, dzień zaczęliśmy więc pełni dobrej energii. Kontynuowaliśmy trasę przemieszczając się Princess Highway na południe. Dookoła rozciągały się lasy i łąki, było mnóstwo zieleni i małych jezior, ponoć tamte tereny to raj dla wędkarzy (o czym nie zapomniał mnie poinformować Drifter), od czasu do czasu droga zbliżała się do oceanu, potem znów wcinała się w głąb lądu, drzewami. Po drodze mijaliśmy miejsca o egzotycznie brzmiących nazwach: Bimbimbie, Bumbo Lake, Tilba Tilba.

Tutaj miejsce na małą dygresję: skręcając na zachód z Princess Highway natrafimy na dwie malutkie miejscowości, Central Tilba i Tilba Tilba. W szczególności ta druga przykuła moją uwagę, jest to mianowicie stare, w większości zachowane oryginalnie australijskie miasteczko jeszcze z czasów pierwszych kolonizatorów. Miasteczko to może za dużo powiedziane, bo tak naprawdę to jest to szeregowa zabudowa drewnianych, jednopiętrowych domów wzdłuż jednej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z jakiś jednak powodów, Tilba Tilba jest bardzo często odwiedzana przez turystów, prawdopodobnie ze względu na to, że przynależy to tzw. heritage sites, ważnych lub po prostu dobrze zachowanych miejsc związanych z przeszłością Australii. Musiało minąć trochę czasu, zanim nauczyłam się doceniać takie miejsca, my Europejczycy (i Eurocentrycy) przykładamy do wszystkiego swoją miarkę i jak coś ma "tylko" 200 lat, to dla nas nie ma mowy o zabytku, myślimy, że nawet nie warto się fatygować. Tilba Tilba to jednak urocze miejsce z najlepszymi chyba na świecie pumpkin pies, sprzedawanymi na gorąco w jednej (jedynej?) z tradycyjnych piekarni. Sprzedają tam też ręcznie wyrabianą krówkę (fudge, nie można to jakoś inaczej nazwać po polsku?), a prowadzenie maleńkiego sklepu o wyglądzie jak z początku XX wieku to wspólny, rodzinny biznes.




Jadąc przez tamte tereny nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że robi się coraz puściej i puściej. Dookoła nas było więcej krów i baranów niż ludzi. Były też pierwsze znaki drogowe ostrzegające przed wombatami, ale nie udało nam się zobaczyć wtedy ani jednego (nie licząc jednego, ogromnego zdechłego wombata, który leżał przy drodze, smutny widok). Jeśli miałabym do czegoś porównać tamtejsze krajobrazy to wskazałabym na Hobbiton z Władcy Pierścieni. Film był zresztą kręcony w Nowej Zelandii, a jeśli chodzi o pejzaże, to myślę, że kraje te mają wiele wspólnego. Było przede wszystkim zielono. Powietrze było czyste, rześkie. Jednopasmówka, którą jechaliśmy wiła się w górę i w dół po okolicznych pagórkach. Cała ta atmosfera przypominała sielankę. Nic dziwnego zresztą, bo jak się potem dowiedziałam, przejeżdżaliśmy właśnie przez tereny rezerwatu przyrody Goura i parku narodowego Wallanga Lakes. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedną z najsłynniejszych w Australii fabrykę serów w miejscowości Bega i najedliśmy się do syta na darmowej degustacji, wracając do kolejki raz po raz, dopóki nasze twarze nie stały się już żenująco rozpoznawalne dla pracowników. Pojechaliśmy więc dalej, przez miasteczko o malowniczo brzmiącej nazwie Eden, po czym postanowiliśmy zboczyć jakieś 20 km na wschód, do miejscowości położonej nad brzegiem morza o nazwie Malacoota. Powodem, dla którego pozwoliliśmy sobie na odbicie od głównej drogi było głównie to, że Drifter bardzo chciał się wykąpać w morzu. Ja chciałam się wykąpać w ogóle, bo poprzedniej nocy na campingu gdzie spaliśmy nie było takiej możliwości. Szukaliśmy więc miejsca, gdzie byłaby szansa na prysznic lub przynajmniej orzeźwiającą kąpiel w morzu. Woda była lodowata, był już dość późny wieczór. Na szczęście potem udało nam się zaparkować przy ogromnym polu namiotowym, gdzie były wszystkie udogodnienia, zdecydowałam się więc zakraść się nielegalnie ja jego teren i wziąć ciepły prysznic. Bosko! Drifter w tym czasie przygotowywał kolację, dojedliśmy wszystkie resztki ze Świąt Bożego Narodzenia podsmażając je na polowym BBQ i ruszyliśmy dalej.





Zaczęło się robić późno, a nam kończyła się benzyna. Okazało się, że niestety był pewien problem z samochodem. I to dość poważny. Za wcześnie ucieszyliśmy się z opcji duel-fuel. Sprzedawca camepervana nie raczył nas bowiem poinformować o tym, że montaż baku na gaz odbył się kosztem baku na paliwo, w związku z czym samochód był w stanie zatankować maksymalnie benzyny na... 200-220 km! Do tego dochodził tańszy gaz, ale na nim byliśmy w stanie wyciągnąć nie więcej niż 70-90 km. Byliśmy załamani. Przed nami 2 miesiące na drodze, a co niecałe 300 km trzeba zatrzymać się na stacji benzynowej. Wkrótce stacje benzynowe miały się stać naszym drugim domem, gdzie jadaliśmy, zaopatrywaliśmy się w niezbędne produkty, szukaliśmy towarzystwa, dbaliśmy o higienę osobistą, gdzie wskazywano nam drogę, zabawiano rozmową, dawano rady i wskazówki. Postanowiliśmy podejść z dystansem do całej sytuacji i, aby uchwycić jej ironiczny wydźwięk zaczęliśmy robić zdjęcia mojemu pluszowemu Wombatowi (ma na imię Bruce) z pracownikami wszystkich stacji, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Był z tego niezły ubaw, a sami pracownicy byli zachwyceni pomysłem i niejednokrotnie w kreatywny sposób improwizowali przed kamerą :)




W planach mieliśmy dojechać aż do Lakes Entrance, czyli miejscowości, z której byłoby już ciut bliżej do Melbourne, gdzie mieliśmy przyjechać na następny dzień. Niestety, zaufaliśmy za bardzo GPS-owi, który wskazał nam stację benzynową w małej miejscowości Orbost jako działającą. Okazało się, że stacja nie była otwarta 24/7. W związku z powyższym, przyszło nam spędzić noc na stacji benzynowej. Bez toalety i bieżącej wody. Dopóki był naładowany akumulator działał mały kranik w samochodzie, elektryczna lampka i radio. Jak już padł akumulator to zostały nam tylko świeczki i gitara. Chcąc nie chcąc, wyszła nam z tego bardzo przyjemna i całkiem romantyczna atmosfera. No może z wyjątkiem cystern z benzyna i butli z gazem za oknem... Zamiast romantycznej kolacji zjedliśmy jednak jakieś resztki z lodówki, a póki jeszcze radio grało zapodaliśmy Finka, który towarzyszył nam od zawsze, a tamtej nocy został odkryty na nowo. Zabawne, jak bardzo udało nam się zaczarować tę noc. Na początku byliśmy wściekli, że coś nie poszło zgodnie z planem, ale potem obróciliśmy to w żart i zaczęliśmy doceniać swoje własne towarzystwo. Okazało się, że przy totalnym braku środków i potencjalnych zapychaczy czasu, takich jak komórki i laptopy, bawiliśmy się doskonale. Było granie na gitarze i rozmowy późną nocą. najzabawniejszy był jednak poranek. Stacja się zaludniła, było dużo ruchu i zamieszania. Bardzo, ale tak naprawdę BARDZO chciałam się móc jakkolwiek umyć. Postanowiliśmy  więc wypróbować jeden z naszych ciekawych zakupów na potrzeby podróży, mianowicie  przenośny prysznic solarny :) jest to gumowa torebka, która może pomieścić 5 litrów wody  i która posiada coś w rodzaju głowicy prysznica, z której leje się woda. Zawiesiliśmy ten cudowny sprzęt na pobliskim, wysokim drzewie i w kostiumach kąpielowych braliśmy prysznic. Obok jakaś rodzina zatrzymała się na piknik-śniadanie... Wydaje mi się, że tamtego dnia staliśmy się główną atrakcją okolicy... Od tamtej pory postanowiliśmy wozić ze sobą kanister benzyny w zapasie. Tak na wszelki wypadek. I ruszyliśmy na południe, do Melbourne.





poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Kij do krykieta, ekspres do kawy i Buka za oknem...

...czyli jak wybrać, to, co naprawdę w podróży potrzebne i nie zwariować. Pierwszy dzień drogi: przyjazd do Batemans Bay i nasz pierwszy camping.


Przezorny zawsze ubezpieczony. Dlatego też nasze długie przygotowania do dwumiesięcznej wyprawy nie ograniczyły się do załatwienia odpowiedniego środka transportu, ale dotyczyły również jego szczegółowego wyposażenia. Było kilka wizyt w sklepach ze sprzętem turystycznym, nie obeszło się też bez pomocy ze strony rodziny: wszak wiadomo, że babcia to ostoja niepotrzebnych nikomu przydasiów, które po 50 latach okazują się nagle niezastąpione w pewnych okolicznościach. Dostaliśmy więc prześcieradła, śpiwory, garnki, ściereczki i sprzęt kuchenny, karimatę, świeczki, noże, wełniany koc, detergenty, wąż ogrodowy, latarki, baterie, stare mapy i atlasy samochodowe. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Przy okazji w garażu znalazło się dużo innych ciekawych rzeczy, takich jak zakurzona, walająca się po podłodze praca magisterska Driftera. O budownictwie socjalnym, Le Corbusierze i planowaniu przestrzennym... Cóż, ja też traktowałam swoją jako przykrą konieczność, ale jednak na podłodze w piwnicy jeszcze nie wylądowała, widocznie to przychodzi z wiekiem. Znaleźliśmy też stary, drewniany kij do krykieta, którego Drifter używał jeszcze w szkole. Oczywiście ten osobliwy przedmiot trafił na szczyt naszej listy "koniecznych podczas campingu" rzeczy. Jakoś w końcu trzeba zabić nudę, a nie ma telewizji, Internetu i zasięgu telefonicznego (nareszcie!). Wzięliśmy więc freesby, vortex (taka śmieszna piankowa strzałka do rzucania), rakiety tenisowe, rakietki Dunlop, badminton, szachy, wędki, krzyżówki, masę książek, a nawet deskę surfingową (!). Muszę przyznać, że wszystkie te rzeczy okazały się przydatne podczas drogi, ale nie mieliśmy tak naprawdę czasu, żeby długo się nimi cieszyć. I co najlepsze, nawet bez nich nigdy nam się nie nudziło.  Trochę to grzebanie w garażu babci trwało trwało, ale dzięki temu udało się zaoszczędzić sporo pieniędzy. Dorzuciliśmy do samochodu jeszcze kilka praktycznych prezentów, które dostaliśmy w Boxing Day, tuż przed wyjazdem. W tym miejscu chcielibyśmy BARDZO podziękować św. Mikołajowi za GPS, bo gdyby nie on, to może i nie byłoby nas tu dzisiaj, a przed wyjazdem bardzo hojraczyliśmy, że na pewno damy radę bez takich zbędnych "gadżetów". Apeluję: jadąc w australijską dzicz weźcie ze sobą GPS. I nie dlatego, że łatwo się gdzieś tam na pustyni zgubić, bo jeśli jedziecie drogą asfaltową, to w zasadzie macie tylko jedną do wyboru trasę z południa na północ w zasięgu kilku tysięcy kilometrów, a na ekranie widnieje napis "turn left, 400 km". GPS przydaje się przede wszystkim w poszukiwaniu paliwa, bo wskazuje wszystkie pobliskie stacje benzynowe, a paliwo jest w tym przypadku kwestią witalną. Niemniej jednak, nawet z GPS-em można wpakować się w niezłe tarapaty, jeśli chodzi o benzynę, ale o tym za w kolejnym poście. Wydawało nam się także, że spakowaliśmy naprawdę wszystko, czego będziemy w drodze potrzebować, ale człowiek uczy się na błędach, wkrótce okazało się bowiem, że o kilku rzeczach nie pomyśleliśmy, a ich brak dał się nam wyraźnie odczuć. 27 grudnia czuliśmy jednak, że jesteśmy gotowi do podróży. Samochód spakowany, radio naprawione, paliwo zatankowane. Ruszyliśmy więc w drogę. Pamiętam, że na początek poszła płyta Kanye West i choć nigdy za nim specjalnie nie przepadałam, od tamtej pory jestem uzależniona od kilku utworów, bo kojarzą mi się bardzo pozytywnie z poszczególnymi etapami podróży.





Kropił deszcz i wiał mocny wiatr, ale my byliśmy tego dnia w doskonałym humorze. Odkręciliśmy szyby. W pewnym momencie powstał w samochodzie taki przeciąg, że zwiało mi z głowy słomkowy kapelusz, który specjalnie upolowałam na wyprzedażach tuż przed wyjazdem, wiecie, taki w stylu Krokodyla Dundee. No i kapelusz wyleciał przez okno. Trzeba było zawrócić (a jak!), jakiś dobrych kilkaset metrów, ale w końcu udało nam się go znaleźć gdzieś na poboczu. Dobry znak na szczęście :) Mieliśmy trzy dni i dwie noce na dojazd do Melbourne, które znajduje się ponad 1000 km na południe od Sydney. Mieliśmy się tam stawić 29 grudnia, aby odebrać dwójkę znajomych z lotniska i wspólnie pojechać na trzydniowy Pyramid Festival na Philip's Island, na południe od Melbourne. W Sylwestra mieli grać N.E.R.D., a my mieliśmy biwakować wraz z hipisami, rockmanami i innymi ciekawymi osobnikami przez całe 3 dni, na wydeptanej trawie, korzystając z Toi Toia. Tak więc, jak możecie się domyśleć, musieliśmy się spieszyć, bo było do czego, a mieliśmy do pokonania średnio 300 kilometrów dziennie. W pierwszy dzień "we took it easy" i dojechaliśmy "tylko" do Batemans Bay, 280 km na południe od Sydney. Nasza "Biblia Campera", czyli atlas z zaznaczonymi miejscami kempingowymi w całej Australii z pełnym opisem wszelkich udogodnień, pokierowała nas na małą polanę, tuż za miastem, gdzie można było zatrzymać się na noc za darmo samochodem lub nawet rozbić namiot. Takie darmowe pola biwakowe są oczywiście skromne i prowizoryczne, ale równocześnie często są bardzo malowniczo położone i mają to, co do szczęścia potrzeba, czyli dostęp do wody (nie zawsze pitnej), kontener na śmieci i jakąś drewnianą budkę, gdzie jest toaleta (bez elektryczności, ale uwaga, za to zawsze z papierem toaletowym i bieżącą wodą, choć czasem jest to deszczówka). Nie muszę chyba nawet mówić jak bardzo pomagają zaoszczędzić pieniądze podczas podróży. Przyjechaliśmy już po zmroku, dlatego nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak wyglądało to miejsce. Poszliśmy spać bez kolacji, po szybkim myciu zębów przy świetle latarki. Pierwsza noc w campervanie, był stres, muszę przyznać. Po pierwsze jak sobie logistycznie ze wszystkim poradzić, jak rozłożyć pufy, żeby powstało z nich wygodne miejsce do spania, jak zadbać o higienę osobistą, w końcu, jak zwalczyć własny strach, nocując na polanie, przy dość uczęszczanej drodze. Chyba najtrudniej było mi tak po prostu zasnąć przy oknie, które było jedyną barierą, która dzieliła mnie od Reszty. Przestrzeni, Ciszy, Ciemności. Drifter po dżentelmeńsku zajął miejsce przy suwanych drzwiach, u mnie budziło to szczerą panikę.  Wyobrażałam sobie na przykład jak rano otwieramy drzwi a tam stoi kangur i patrzy się na nas. Albo co gorsza, wyobrażałam sobie, że w nocy chcę wyjrzeć przez okno, a tam stoi jakiś świr i patrzy się na mnie w milczeniu błyszczącymi i obłąkanymi oczami. Wiecie, trochę tak jak Buka z Muminków. Najwyższe stadium strachu, jak dla mnie. Dlatego też stałam się fanatykiem zasłaniania okien na noc. Na szczęście mieliśmy zasłony dookoła całego samochodu. Nigdy nie chciałam ich odsuwać, jak na zewnątrz było ciemno. Najczęściej siedzieliśmy przy zwykłej świeczce, myśl o tym co może być za oknem często nie dawała mi spokoju.

Ostatecznie pierwsza noc upłynęła spokojnie, myślę, że nawet ja byłam zbyt wszystkim przejęta i chyba też tak zwyczajnie, po ludzku zmęczona, żeby tym razem wyobrażać sobie Bukę za moim oknem, dlatego też zasnęłam jak niemowlę. Poranek był cudny! Dziki camping okazał się dużo bardziej malowniczy, niż na to wskazywało. Biwakowaliśmy wśród wysokich, ale rzadko rosnących drzew, była przestrzeń, było słońce, byli ludzie dookoła, sporo prywatnych samochodów, ale zdarzyło się też kilka dużych przyczep kempingowych. Na nasze szczęście nie zapomnieliśmy o nieodzownym zestawie śniadaniowym: zapałki,  plastikowe miseczki na płatki i musli, ceramiczne kubki, włoski ekspres do kawy i metalowy garnuszek do podgrzania mleka. Świeci słońce. Ptaki śpiewają. Kawa nastawiona. Nigdzie nam się nie spieszy. Pachnie leśnym poszyciem i trochę eukaliptusami, a trochę naszą świeżo parzoną kawą. I przede wszystkim jest nowy dzień. I świeci słońce :)



poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wszystkie odcienie błękitu

Po tym, co wydarzyło się w Górach Błękitnych najwyraźniej test odwagi i wytrzymałości miałam już za sobą. Przed rzuceniem się jednak na prawdziwie głębokie wody, postanowiliśmy udać na jeszcze jeden kilkudniowy wyjazd, tym razem pod namioty. Z jednej strony był to po prostu alternatywny sposób na spędzenie weekendu, z drugiej jednak strony myślę, że był to też trochę test na to, jak razem funkcjonujemy w polowych warunkach. Muszę przyznać, że ja sama nie wiedziałam do końca czego się po sobie spodziewać. Owszem, wiedziałam co lubię, a czego nie, na ile mogę wytrzymać pewne ekstremalne sytuacje, bez jakich przedmiotów mogę się obejść, a które uważam za nieodzowne, ale z drugiej strony nie miałam najmniejszego pojęcia o tym, czego mogę oczekiwać po australijskim bezludziu, na którym niedługo przyszło nam spędzić kilka dobrych tygodni. Lepiej było dowiedzieć się tego na pewno, krok po kroku stopniując doznania.


Drifter chciał pokazać mi Booderee National Park, jakieś 2 godziny drogi na południe od Sydney. Zdecydowaliśmy się na pole namiotowe przy plaży zwanej Cave Beach. Zostałam uprzedzona o warunkach: camping był całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek dostępu do elektryczności. Jak nietrudno się domyślić, oznacza to w praktyce, że np. w prowizorycznie zbudowanym z cegłówki bloku, gdzie znajdowały się toalety nie było światła. Nocne wyprawy tylko z latarką. Bieżąca woda tylko zimna. Ze względu na poszanowanie otaczającej ten teren dzikiej przyrody, parking dla samochodów znajdował się 300 metrów od miejsca, gdzie spaliśmy. Brzmi całkiem lekkostrawnie. Mi też wtedy wydawało się, że to pestka, ale po przejściu tego odcinka jakieś 5 razy w te i z powrotem, w środku nocy, po ciemku i czasem pod górkę, obładowana całym sprzętem biwakowym, zmieniłam zdanie. Od tamtej pory, te traumatyczne 300 metrów stało się moim prototypowym odcinkiem, którym szacując wszelkie inne odległości.

Na miejsce dojechaliśmy po 22:00. Plan był taki, żeby być tam dużo wcześniej i rozbić namiot póki jeszcze będzie jasno, ale po drodze przydarzyła nam się dość interesująca przygoda. Pomyliliśmy drogę i Drifter skręcił w przeciwnym kierunku, ale nic nie wskazywało na to, że jedziemy nie tam, gdzie trzeba. Było jeszcze jasno, jechaliśmy jedną z dróg na terenie paru narodowego, wśród piachu i dość niskich krzewów i nagle moim oczom ukazał się... pierwszy, prawdziwy, żyjący na wolności kangur! W dodatku młody! Wysiadłam z samochodu, żeby się napatrzeć. Niesamowite, nierealne uczucie. Stał blisko, wcale się mnie nie bał. Drifter ostrzegł mnie, że to jednak dzikie zwierzęta i wcale nie są tak łagodne i spokojne, na jakie wyglądają. Pojechaliśmy dalej. Zaczął zapadać zmrok, a my wjechaliśmy w las, podążając wciąż tą samą, jedyną zresztą drogą. Dookoła było naprawdę pusto i w momencie, gdy zaczęło się ściemniać, ja zaczęłam tracić odwagę. I właśnie wtedy, w lesie zdarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę. Na horyzoncie ukazał się kolejny kangur. Tym razem całkiem sporych rozmiarów. Za nim następny, i następny... niektóre biegły skacząc wzdłuż drogi, majestatycznie, rytmicznie, czasami przemieszczając się szybciej od naszego samochodu, który grzązł w piachu polnej drogi. Inne wyskakiwały nam nagle na drogę. Czasem zza zakrętu wyłaniała się ciemna sylwetka dorosłego kangura patrzącego się spokojnie na auto... Zamknęłam okno. Dziwna była ta bliskość. Zaczęło się robić niebezpiecznie: kangury powodują ogromną ilość wypadków samochodowych, lubią wyskakiwać na drogę znienacka, a zderzenie się samochodu z kangurem nierzadko kończy się tragicznie. Są najaktywniejsze właśnie o zmroku. Zorientowaliśmy się, że jedziemy w złym kierunku dopiero po jakiś 30 minutach wolnej i ostrożnej jazdy. Dojazd do celu zajął nam ponad godzinę. Tamtej nocy widzieliśmy ponad 20 dzikich kangurów.

Na parkingu panowała czarna, głucha noc. Z pomocą latarek udało nam się wydobyć z bagażnika tylko podstawowy sprzęt, którego potrzebowaliśmy do rozbicia namiotu, żeby jako tako spędzić tę pierwszą noc. Do tego byliśmy przeraźliwie głodni. Drifter był naprawdę dzielny siłując się z namiotem w środku nocy. Długo zajęło nam znalezienie odpowiedniego miejsca, dookoła biwakowało już całkiem sporo osób. W końcu znaleźliśmy świetne miejsce, na płaskim terenie, pod drzewem. Zdziwiliśmy się dlaczego nikt do tej pory jeszcze się nim nie zainteresował. Wkrótce miało się okazać dlaczego... Bo długich bojach z rozkładaniem namiotu, pompowaniem materacy, rozkładaniem latarni gazowej zasiedliśmy w końcu do jakiegoś jedzenia i wypiliśmy po piwie, na które uważam, oboje naprawdę zasłużyliśmy. I wtedy za plecami usłyszałam i poczułam, że coś jakby spadło z drzewa. Coś dużego i ciężkiego i, co gorsza, poruszającego się. Wydałam z siebie jęk i sparaliżowana ze strachu, siedziałam, bo bałam się nawet obrócić i zobaczyć co to. Drifter zaczął się śmiać i powiedział "it's only a possum". Possum. No właśnie. Polskie tłumaczenie to chyba opos, choć nie do końca jestem przekonana, czy to to samo. Zwierzę przypominające swoim wyglądem lemura, z długim, futrzanym ogonem, szybkie i zwinne, wspinające się po drzewach dzięki swoim bardzo ostrym pazurom. Possumy to nocne zwierzęta, które uwielbiają wykradać jedzenie biwakującym. Odważyłam się spojrzeć mu w oczy, stał tuż obok mnie i miał chyba najwyraźniej ochotę złapać resztki jedzenia sprzed mojego nosa. Gapił się na mnie bezczelnie, a najgorsze było to, że w ogóle się mnie nie bał. Trzeba było konkretnie tupnąć o ziemię i pomachać obiema rękami, żeby w końcu uciekł. Po tym incydencie kompletnie nie mogłam się skupić. Cały czas towarzyszyła mi myśl, że w którymś momencie, zupełnie niespodziewanie possum wyląduje mi po prostu na głowie a ja wtedy umrę na zawał serca. Poza tym possumy nigdy nie dały nam spokojnie spać. Coś w nocy zawsze się ruszało, gryzło, szeleściło, łamało gałęzie. Moja wyobraźnia naprawdę podsuwała mi coraz to ciekawsze wizje. No ale usiedliśmy z powrotem. Potem Drifter namówił mnie nawet, żeby położyć się na śpiworach na trawie i popatrzeć w gwiazdy. Sporo mnie to kosztowało, bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na tej ciemnej, mokrej od rosy trawie wszystko się rusza, wszystko żyje i zaraz mnie pochłonie. Jedynym źródłem światła była nasza lampka na gaz. Dookoła ciemno. To był pierwszy raz w życiu, kiedy widziałam taką ciemność. Gęstą, nieprzeniknioną, bez końca. Księżyc tej nocy świecił słabo. Niebo było jednak całkowicie rozgwieżdżone. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie widziałam tylu gwiazd. Jakbyśmy byli na w innej przestrzeni kosmicznej. Nic nie zakłócało ich spokojnego migotania, na horyzoncie nie było żadnych sztucznych świateł. Wtedy uświadomiłam sobie jak trudno jest o takie doświadczenie żyjąc blisko miasta, z jego nieustającym jazgotem, ze sztucznymi światłami, neonami, bilboardami... Byliśmy tak zmęczeni, że tej nocy zasnęliśmy bez problemu i żadne possumy nie były w stanie zakłócić naszego głębokiego snu. A rano czekała mnie najwspanialsza chyba niespodzianka. Kilka metrów od naszego namiotu, tuż przy kranie z zimną wodą stał sobie najprawdziwszy kangur, strzygł figlarnie uszami. Dwa młode pasły się na trawie tuż obok. W takim otoczeniu spędziliśmy kolejne trzy noce. Do snu układały nas possumy, chowanie przed nimi jedzenia i pilnowanie, żeby nie przewróciły puszek z piwem stało się naszą główną wieczorną rozrywką. Budziły nas zawsze o 8:00 rano, jak w zegarku, swoim dziwnym śmiechem australijskie kukabary (kookaboora, śliczny, choć wyglądający na dość nieporadnego, ptak z rodziny zimorodków, zamiast śpiewać, wydaje z siebie bardzo intrygujący dźwięk podobny do śmiechu dziecka), przy śniadaniu towarzyszyły kangury. A brak ciepłej wody i elektryczności oraz wszelkie inne niewygody wynagrodziło niezawodne australijskie słońce i, jak się wkrótce miało okazać, luksus przebywania na całkowicie pustej, długiej na 5 kilometrów, piaszczystej plaży, którą odkryliśmy następnego dnia. Zresztą po co komu ciepła woda, skoro można wziąć kąpiel w krystalicznie czystej, słonej wodzie na prywatnej plaży...


 


wtorek, 27 marca 2012

Góry Błękitne, eukaliptus i 30 metrów w dół wodospadu

Zanim wyruszyliśmy na 2 miesiące w podróż campervanem, odbyliśmy dwie krótsze wycieczki po okolicy, zmierzając się z "materią". Pierwszym wypadem z prawdziwego zdarzenia był wyjazd w Góry Błękitne (The Blue Mountains),  położone około 100 km na zachód od Sydney. Góry stanowią część ogromnego pasma znanego jako Wielkie Góry Wododziałowe, a swoją nazwę  zawdzięczają eukaliptusowi. Dominuje on zdecydowanie nad pozostałą roślinnością, a z racji tego, że uwalnia do powietrza eteryczne olejki, zawarte w jego liściach, to nabiera ono charakterystycznego, błękitnego koloru. Obejmujący swoim zasięgiem park narodowy został wpisany na listę UNESCO, a jego powierzchnia obejmuje, uwaga, prawie 1 500 km2. Dla porównania, powierzchnia całego Krakowa to zaledwie 300 km2. Najczęściej odwiedzaną miejscowością na terenie Blue Mountains National Park jest Katoomba. Tam też wybraliśmy się na weekend. 


Zdjęcie satelitarne. Warto porównać rozmiar samej miejscowości z bezmiarem lasu. Nieprzerwanie intryguje mnie miejsce zwane tu na mapie Blue Labirynth. Do większości terenów nikt nigdy jeszcze nie dotarł, a gdyby ktoś chciał iść w poprzek parku narodowego linią prostą, zajęłoby mu to ponad miesiąc.


Pierwszego dnia postanowiliśmy zobaczyć ikonę Gór Błękitnych, interesująca formację skalną o nazwie Three Sisters. Trochę jak nasze Trzy Korony w Pieninach :) Przeszliśmy też jeden z wytyczonych szlaków turystycznych, schodząc najdłuższymi chyba skalnymi schodami na świecie (różnica poziomów 300 metrów, ilość stopni ponad 800) i wjeżdżając z powrotem na poziom Katoomby najbardziej stromą kolejką wagonikową na świecie (tak przynajmniej nam powiedziano). Pokonując wspomniane Giant Stairway (jak widać Australijczycy nie owijają w bawełnę) widzieliśmy wielu Chińczyków po drodze, wspinających się w górę, w eleganckich koszulach i butach zupełnie do tego nie przygotowanych. Byli u samych stóp góry. Nie chcieliśmy nawet sygnalizować, co ich czeka po drodze. Śmialiśmy się, że muszą chyba iść z samych Chin, jakimś podziemnym korytarzem, który łączy obydwie półkule, tak wielu ich było. 








Pierwszy dzień pobytu upłynął dość szybko i leniwie, bo tak naprawdę czekaliśmy na to, co miało nastąpić następnego dnia. Postanowiliśmy mianowicie skorzystać z usług świadczonych przez jedno z kilku znajdujących się w Katoombie biur turystycznych zajmujących się  sportami ekstremalnymi. Padło na grupę młodych, zajawionych ludzi z High&Wild. Poszliśmy na spotkanie organizacyjne, oprócz nas było tam jeszcze dwóch poszukujących przygód i adrenaliny Szwedów. Nie muszę chyba dodawać, że byłam jedyną dziewczyną w całym tym towarzystwie, co oczywiście nie pozostało niezauważone, ze względu na wysoką podejrzliwość pozostałych uczestników w stosunku do mojej odwagi, kondycji fizycznej oraz umiejętności  wyczynowych. No ale wypełniliśmy ankiety, zaznaczając, że dobrowolnie podejmujemy ryzyko stałego uszczerbku na zdrowiu, a nawet śmierci. To była chyba najpaskudniejsza część. Potem było już tylko ciekawiej.


Foto by Rikard Backsater
Naszym instruktorem był Tim, chłopak w wieku lat 26, z którego jednak, pomimo młodego wieku, emanowało doświadczenie i opanowanie. Łatwo przyszło mi mu zaufać, sprawiał wrażenie faceta, który zna się na tym, co robi. Potem zresztą okazało się, że przemierza te same szlaki praktycznie codziennie. No ale na co tak naprawdę się zdecydowaliśmy? Na kombinację dwóch interesujących sportów na poziomie średniozaawansowanym, mianowicie abseiling + canyoning. Wyruszyliśmy małym vanem w piątkę, zaparkowaliśmy w miejscu, gdzie było najbliżej do naszego celu, a celem był Empress Canyon. Abseiling to zjazd na linie wzdłuż różnego rodzaju ścianek skalnych. Większość z nas nigdy wcześniej tego nie robiła, zaczęliśmy więc na mini ściance, wysokości 5 metrów, musieliśmy najpierw nauczyć się samej techniki, jak używać liny, jak się ubezpieczać, jak komunikować się z instruktorem. Pogoda dopisywała, a widoki były przepiękne i pomimo tego, że nasza ścianka miała jedynie 5 metrów wysokości, to i tak strach człowieka przechodził na widok nieogarnionej przestrzeni dookoła. Byliśmy naprawdę wysoko, a góry faktycznie zdawały się błękitne. Po 5 metrowej ściance przyszedł czas na zjazd 15 metrów z dół. Tu już trochę mogło zakręcić się w głowie. Na koniec, skalny pion wysokości 30 metrów. Naprawdę nie chciałam patrzeć w dół. Zdecydowanie najtrudniej jest postawić pierwszy krok. Potem robi się fajnie, ale moment, kiedy trzeba przejść z pozycji poziomej w pionową jest naprawdę trudny. Nie muszę chyba wspominać, że wszystko pozostaje tak naprawdę kwestią zaufania. Do instruktora, do haka, do liny, do samego siebie...

Przyszła pora na lunch. Wszystko szło póki co gładko, a ja zdążyłam sobie zaskarbić trochę szacunku chłopaków, że jednak nie popsuję im zabawy, bo nic nie wskazuje na to, że miałabym wymięknąć. Po krótkiej przerwie udaliśmy się w stronę kanionu. Z plecakami i dobytkiem szliśmy około pół godziny przez las, było naprawdę parno i gorąco, w górach panowała ogromna wilgoć, zresztą większość australijskich lasów nosi nazwę rainforest, choć trudno tu oczywiście o jakiekolwiek porównanie z afrykańskimi lasami równikowymi. W Australii są to głównie cienkie i bardzo wysokie eukaliptusy i ogromne paprocie, takie jak wyobrażałam sobie na lekcjach biologii o skrzypach i paprotnikach sprzed milionów lat. Wszystko dookoła porusza się i oddycha. Jest naprawdę parno, pot cieknie po całym ciele. Ta siła natury zachwyca i przytłacza zarazem. Człowiek naprawdę czuje się tu gościem, i to raczej takim nieproszonym, niż intruzem. Doszliśmy do wlotu kanionu. Empress ma około 2 kilometrów długości. Canyoning to sport interdyscyplinarny: wymaga umiejętności pływania, ale głównie polega na przejściu dnem kanionu w piance, kasku, wygodnych butachi wodoodpornym plecaku, który pełni zarazem funkcję koła ratunkowego, ponieważ unosi się na wodzie i nie pozwala utonąć. Tim opowiadał nam po drodze o tym jak powstały Góry Błękitne, jak tworzy się kanion, o geologii i roślinności tych terenów. Przebraliśmy się w pianki, przezornie wzięłam ze sobą pod ubranie kostium kąpielowy, i dobrze, bo oczywiście nie było jak i gdzie schować się przed chłopakami. Przy okazji zostaliśmy jeszcze poinformowani, że zazwyczaj na dnie tego konkretnego kanionu nie ma wiele wody, ale z racji tego, że od kilku tygodni padało, to dzisiaj będzie trochę trudniej, bo woda w niektórych miejscach płynie wezbranym potokiem. Było już high, ta część zdecydowania zapowiadała się na wild


Foto by Rikard Backsater

Już tak jakoś mam, że jestem uparta, czasami zawzięta, a już na pewno chorobliwie ambitna jeśli chodzi o wszelkie kwestie, gdzie trzeba sobie i innym dookoła udowodnić, że dam radę i nie jestem mięczakiem.  Nie mogłam dać chłopakom tej satysfakcji. Postanowiłam więc, że choćby "skały srały", to przejdę ten kanion bez mrugnięcia powieką. Na początku było błogo, niewinnie i przede wszystkim nieziemsko pięknie. Ściany skał otaczały nas dookoła, kanion był naprawdę wysoki i wąski. Nad nami rozpościerały się zielone gałęzie paproci, które zasłaniały niebo, ale gdzieniegdzie, co jakiś czas przez ich liście przebijały promienie słońca, kropelki wody parowały znad powierzchni potoku i unosiły się w powietrze. Widzieliśmy wodne kraby, podobno żyją tam też dziobaki, ale są to zwierzęta bardzo trudne do zaobserwowania, bo wypływają na łowy tylko nocą lub wczesnym porankiem. Po tej sielance nastał czas próby. No i się zaczęło. Tim chyba czuł, że łatwo się nie poddał, a równocześnie wydaje mi się, że chciał mnie sprawdzić i przetestować moją wytrzymałość i odporność na stres. Dlatego też do pierwszego zadania wybrał mnie. Doszliśmy do czegoś w rodzaju wodnej groty, sufit nie był całkiem zasklepiony, dlatego do środka wciąż wpadała odrobina światła wąską strużką, ale generalnie rzecz biorąc było wilgotno i ciemno. Grota miała jakieś 10 metrów wysokości, a pośrodku znajdowało się małe oczko wodne, pełne czarnej jak smoła wody. Dowiedziałam się, że żeby kontynuować nasza trasę, musimy tam wskoczyć i potem popłynąć dalej, zanim znów staniemy na dnie kanionu. Skok należało wykonać z pewnej wysokości, ze skalnej półki, która znajdowała się na wejściu. Naprawdę się bałam. A Tim "tak dla jaj" kazał mi wykonać skok tyłem. Moje zaufanie zostało wystawione na ogromną próbę. Nie wiedziałam jak głęboka jest woda, była tak czarna, że nie dało się tego w żaden sposób ocenić. Nie wiedziałam, czy coś tam żyje czy nie. No ale skoczyłam. Było zimno i głęboko, ale jak tylko pokonałam tę pierwszą barierę, to hamulce puściły. Szliśmy i płynęliśmy na zmianę, ślizgając się na skalnych "zjeżdżalniach", po drodze mieliśmy do wykonania jeszcze trzy skoki. Ostatni, najtrudniejszy, z wysokości jakiś 7 metrów. Trzeba było najpierw wspiąć się na omszałą i wilgotną skałę i bardzo precyzyjnie wycelować, bo oczko wodne do którego skakaliśmy było głębokie, ale wyjątkowo wąskie, wielkości jacuzzi. Dookoła były skały, jakby ktoś źle wycelował, to efekt byłby opłakany. Za pierwszym razem poślizgnęłam się i prawie spadłam na twardą część. To był chyba jedyny moment, kiedy naprawdę poczułam na karku niebezpieczeństwo i ogromny strach. Na koniec czekała nas niespodzianka. I tu wyszło na jaw po co w pierwszej części dnia ćwiczyliśmy abseiling. Mianowicie, po tym jak dotarliśmy do końca kanionu, zobaczyliśmy ogromny wodospad, wysoki na 30 metrów. Co więcej, po niedawnych ulewach, woda bardzo wezbrała i siła wodospadu była gigantyczna. Mieliśmy zjechać po linie w dół wodospadu. Tim ostrzegał nas, że ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, z jaką siłą będzie uderzać w kask spadająca woda. Miałam wrażenie, jakby ktoś walił z całej siły kamieniami w moją głowę, to było naprawdę dziwne uczucie. Gdy straciło się równowagę, woda zalewała cała twarz, trudno było stanąć z powrotem na nogi. Ale w końcu udało się. Nagrodą była kąpiel w lodowatym skalnym basenie, do którego wpadał wodospad.  A potem jeszcze zimne piwko z naszym instruktorem po szczęśliwym powrocie do domu, niezapomniane wspomnienia i ogromna satysfakcja.


Canyoning okazał się jednym z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. Obecnie moim marzeniem jest wyruszyć do Słowenii, aby móc spróbować swoich sił w ich parkach narodowych, ponoć mają jedne z najlepszych w Europie warunki do uprawiania tego nietypowego sportu.


Foto by Rikard Backsater

A oto i ja. Challenging myself. Foto by Rikard Backsater.



niedziela, 25 marca 2012

Przygotowania do drogi


Podstawową sprawą był oczywiście samochód. Po długich poszukiwaniach stanęło na kupnie starej Toyoty Hi Ace, rocznik 1986 (dobry rocznik!). Był to campervan, w bardzo dobrym stanie. Ostatnimi właścicielami była przyjemna rodzina z Anglii, która rzadko kiedy wybierała się w jakąkolwiek podróż, więc auto było czyste i zadbane. Widzieliśmy się z właścicielami dwukrotnie, towarzyszyła temu rodzina w komplecie, to znaczy trójka małych dzieci. Najstarszy chłopczyk, około lat 5, zdradził nam kilka szczegółów, o których jego tata zapewne wolałby nie wspominać, bo okazało się, że parę rzeczy szwankuje...  Jednak gdy ostatecznie zapadła decyzja o sprzedaży samochodu, chłopiec naprawdę nie chciał się z nim rozstać, oczy zaszły mu łzami, a my nie wiedzieliśmy jak zareagować. Obiecaliśmy mu, że będziemy o niego dbać i, że auto dostanie swoje własne imię, a po podróży trafi w dobre ręce. Na przednich siedzeniach były nałożone trzy kolorowe t-shirty z nadrukowanymi twarzami różnych komiksowych stworków. I tak już zostało, stworki zjechały z nami pół Australii. Koniec końców uznaliśmy, że wszystkie towarzyszące kupnie samochodu okoliczności powinniśmy uznać za dobrą karmę i bez żalu patrzeć w przyszłość. Campervan był nieco dłuższy od standardowych, które widzieliśmy wcześniej. Dzięki temu był też bardzo przestronny: mieściło się w nim wszystko, czego mogliśmy potrzebować w czasie tych dwóch miesięcy, które mieliśmy spędzić na drodze. Była tam mała lodówka, zlew z automatycznym dopływem wody z głównego baku, szafki, rozkładany stolik i wygodne siedzenia-pufy, które w dowolnym momencie można było w kilka chwil przekształcić w naprawdę duże, wygodne łóżko. Bak został skonwertowany na tzw. duel fuel, czyli samochód palił zarówno benzynę jak i mógł działać na gaz. Stwierdziliśmy, że taka opcja być może zaoszczędzi trochę wydatków na drogą (choć i tak tańszą niż w Europie) benzynę. No i pozostała jeszcze kwestia imienia. Po długich namysłach padło na Kozi. Transkrypcja nie gra tutaj większej roli, mogło równie dobrze być Cozzie, Kozzie, Cozi, i tak dalej... Dlaczego? Ano dlatego, że Drifter zna się trochę na historii Polski i wie, że nazwisko pewnej postaci historycznej połączyło nasze narody. Chodzi o Kościuszkę. Gdy Sir Edmund Strzelecki eksplorował Australię, jako pierwszy biały człowiek wspiął się na jej najwyższy szczyt. Wierzchołek wzgórza miał mu nasunąć na myśl widok krakowskiego Kopca Kościuszki. A jako, że Naczelnik był postacią w ówczesnym świecie znaną międzynarodowo i w pamięci potomnych zapisał się jako wolnomyśliciel-kosmopolita, to Strzelecki nadał górze nazwę GóryKościuszki (Kościuszko Mount). I tak już zostało. A park narodowy, który rozciąga się dookoła to Kościuszko National Park. Produkują nawet piwo z krystalicznej, górskiej wody, która pochodzi z Gór Śnieżnych, gdzie ów park narodowy się znajduje. Tyle, że Australijczycy nijak nie potrafią wymówić tej nazwy, więc na miejscu trzeba wymawiać Koziosko.




Australia Day

26 stycznia Australia obchodzi swoje narodowe święto. To rocznica, gdy kapitan Arthur Philip (późniejszy Gubernator Australii) założył pierwszą stałą osadę, kolonię karną przy Port Jackson, dzisiejsze Sydney. Gdy parę lat wcześniej kapitan Cook przybył do brzegów Nowej Południowej Walii i postawił swoją stopę w Zatoce Botanicznej, był to początek nowożytnej historii białej Australii. Początek dla jednych, tragiczny koniec dla pozostałych. Stało się, jak stało, ale to właśnie ten rozdział historii upamiętnia się dziś najbardziej. I tu znów zaskoczenie dla tych, którzy spodziewali się wzniosłych słów, parad wojskowych czy czegoś w tym rodzaju. Australia Day to po prostu doskonała okazja do tego, aby mieć dzień wolny od pracy, pójść na plażę i zorganizować całodzienną imprezę dla przyjaciół i sąsiadów, zazwyczaj we własnym ogródku pod domem. Przy dobrej pogodzie (a są na to duże szanse, bo styczeń to sam środek australijskiego lata) w grę wchodzą rozrywki takie jak: ping pong na świeżym powietrzu, obowiązkowe BBQ, pływanie w domowym basenie lub w morzu (zgodnie z osobistymi preferencjami) oraz przygotowywanie drinków i dbanie o to, żeby turystyczne lodóweczki pełne zimnego piwa cały czas były odpowiednio schłodzone. Czegóż więcej chcieć do szczęścia! Muszę jednak zaznaczyć, że niektórzy Australijczycy odmawiają jedzenia opisanego już przeze mnie wcześniej mięsa kangura w ten dzień. Mówią, że jakoś tak głupio jeść własne godło narodowe w Australia Day. Roztkliwia mnie to :) Patriotycznym akcentem są oczywiście wszechobecne flagi oraz akcesoria, aby samemu wyglądać jak jedna wielka, chodząca australijska flaga: naklejki na paznokcie, tatuaże na całe ciało i tak dalej. W zaopatrzeniu w powyższe przedmioty przodują oczywiście Chińczycy, którzy w swoich sklepikach są przygotowani na wszystkie święta w odpowiednim czasie, od Walentynek zaczynając, a na Chanuce kończąc. 








Drifter ma jeszcze jedną tradycję wraz ze znajomymi. Wszyscy mianowicie jesteśmy uzależnieni od muzyki, w związku z czym, co roku o godzinie 12:00 rozpoczyna się odliczanie "Hottest 100", czyli 100 najpopularniejszych, wybranych przez radiosłuchaczy piosenek minionego roku. Odliczanie trwa prawie 6 godzin, głosowanie i listę przebojów prowadzi Radio Triple J, znane z tego, że jest radiem niekomercyjnym i puszcza albo muzykę rodzimą, propagując tym samym młodych australijskich wykonawców, albo też muzykę alternatywną z innych zakątków świata. Jest to, trzeba przyznać, miła ucieczka od wszechobecnej Rihanny, Lady Gagi i Pitbulla. W tym roku (bez większego zaskoczenia) wygrał oczywiście Gotye i Kimbra z piosenką „Somebody I used to know”. Cóż, przynajmniej patriotycznie, bo oboje są akurat Australijczykami. Ciekawa jestem, czy ta piosenka stała się wszędzie na świecie takim hitem jak u nas, w Polsce. Bo trzeba przyznać, że Gotye wyskakuje już powoli z lodówki. Co za dużo, to niezdrowo, dlatego zamiast rozpisywania się nad jego fenomenem chciałabym polecić kilka znakomitych utworów z pierwszej dwudziestki. Cudowny "Lonely Boy" (The Black Keys) na drugim miejscu, klimatyczne "Midnight City" na miejscu 5 (M83, zagra na tegorocznym Openerze) lub zabawne i świeże "Awkward" (młodziutki duet z Perth, San Cisco). Dobra muzyka, interesujące teledyski i pozytywni ludzie (pełna listat tutaj: 2011's Hottest 100). Dla mnie jednym z najbardziej optymistycznych kawałków na lato w ogóle (starszym, niż z zeszłego roku) jest ten oto utwór duetu Miami Horror, którzy, tak jak Gotye, do współpracy również zaprosili Kimbrę. Polecam zarówno piosenkę jak i wyjątoko pozytywny teledysk. No i jeszcze ta jej sukienka!

Duch narodu


Skoro już o godle narodowym mowa, to chciałabym jeszcze przytoczyć historię, którą opowiedział mi nasz kumpel, Drew, a za którą jestem mu bardzo wdzięczna, bo jakoś tak już mam, że uwielbiam kolekcjonować takie nie mające większego znaczenia, a jednak interesujące fakty. Drew jest zawodowym trenerem rugby. Wspomina, że kiedyś, gdy jeszcze sam się uczył, ich trener w celu zmotywowania drużyny powiedział taką oto rzecz: „do you know why from all the Australian animals it’s the kangaroo and emu that have been chosen? Because they are our only animals that cannot go backwards”. Osobiście uważam, że to naprawdę fajny sposób na wytłumaczenie obecności tych zwierząt na godle narodowym. I od razu jakoś tak dumniej pręży się Australijczykom pierś.

Kolejna ciekawostka: hymn Australii, "Naprzód piękna Australio" ("Advance, Australia Fair"). Przesłuchałam go na youtubie, przeczytałam oryginalny tekst wraz z poetyckim tłumaczeniem na język polski. Uwagę moją przykuł czyjś komentarz na youtubie (cytuję z pamięci): „to chyba jedyny hymn na świecie, gdzie nie pada ani jedno słowo o wrogach i przyjaciołach, wojnach i podbojach. To historia ciężko pracujących ludzi, którym darzy ziemia, którzy cieszą się jej naturalnym bogactwem i starają się pomnażać, to co mają i żyć w pokoju. Australijczycy mogą być z siebie dumni”. Coś w tym jest. Hymn jest wyjątkowo pacyfistyczny jak na rodzaj tego typu pieśni. I chyba dobrze oddaje australijski patriotyzm. Subtelny, pragmatyczny, ale szczery. Patriotyzm to nie wymachiwanie szabelką. Patriotyzm to kupowanie krajowych produktów w supermarkecie, na przykład. W sklepach aż roi się od logo proudly Australian lub Australian owned&made. Wspieranie lokalnego rynku, które przynosi wymierne korzyści. Obserwuję Australijczyków już od jakiegoś czasu i widzę, że jeśli chodzi o kwestie patriotyczne, różnimy się diametralnie. My potrzebujemy trochę greckiej tragedii w tym wszystkim. Lubimy się wzruszyć, pochlipać sobie gdzieś tam nad filmikiem o polskiej husarii w Internecie. Wszystkim znajomym obcokrajowcom opowiadamy o latach świetności Rzeczpospolitej i, że gdyby nie źli sąsiedzi, to dziś też bylibyśmy, zapewne, światową potęgą. Dziwimy się, jak ktoś nie zna Sławnych Polaków. A nie znać Papieża Polaka to już naprawdę wstyd. Ale czy ktoś z nas umiałby, tak z ręką na sercu, wymienić sławnych Belgów, Finów, Estończyków? Użalamy się nad sobą i, choć nikt się do tego nie przyzna, to lubimy te tandetne „Hej Sokoły” po paru piwach przy ognisku. Słowiańska dusza, mówią. Australijska dusza natomiast nie jest nawet zainteresowana ostatecznym oddzieleniem się od brytyjskiej Korony. Na pytanie dlaczego, usłyszałam „you don’t fix something that is not broken”. No i skończyły mi się argumenty. Wy sami natomiast odpowiedzcie sobie na pytanie, ale tak znowu szczerze, czy serio wolelibyście zarabiać średnio 2000 euro miesięcznie i mieć fajny socjal, ale widzieć twarz np. Merkel lub Putina na rewersie polskich monet zamiast orzełka i przynależeć do którejś z tych dwóch Federacji. No właśnie. Nie wiem, co jest lepsze, a co jest gorsze. Wydaje mi się, że łatwiej jest żyć z ich podejściem. Dodatkowo, generuje to więcej wewnętrznego spokoju i mniej nienawiści w stosunku do wszystkich, którzy „nie są tacy sami jak my”. Australijczycy to jeden z najbardziej praktycznych i pragmatycznych narodów świata. Ważne jest to, żeby było dostatnio i bezpiecznie. A o swojej narodowej tożsamości wcale nie zapominają. Lubią własne piwo, własne ciuchy, właśnie jedzenie. Wspierają swoich artystów, słuchają rodzimej muzyki i oglądają lokalne programy w telewizji. Flaga na japonkach, flaga na bikini. To patriotyzm traktowany z przymrużeniem oka, ale wypływający prosto z serca.

Zjedz swoje godło narodowe


Czyli zwierzęta, których nie mógłbyś zjeść nigdzie indziej. Godło narodowe Australii to tarcza herbowa podtrzymywana pieczołowicie przez poważnie wyglądającego, smukłego kangura i równie skupionego na swym odpowiedzialnym zadaniu, majestatycznego strusia emu, w hieroglificznej pozie. Muszę przyznać, że uwielbiam ten ich herb. Pierwszy raz zobaczyłam go na paszporcie jakiegoś australijskiego backpackera, w Krakowie, kilka lat temu, gdy pracowałam jeszcze na recepcji w hostelu. Prawie parsknęłam śmiechem na jego widok. Granatowe tło, emu i kangur. Po chwili namysłu jednak, skarciłam sama siebie za płytkie myślenie. No bo po pierwsze nie wypada śmiać się z niczyich symboli narodowych, jakiekolwiek one by nie były, a po drugie, uważam, że to kapitalny pomysł z tymi zwierzętami. Czy nasz biały orzeł jest naprawdę lepszy? A niby dlaczego? W Australii kangury i emu przynajmniej żyją naprawdę, a kto w Polsce widział na oczy białego orła? No właśnie… To tyle słowem wstępu. Natomiast do kulinariów wracając, to chyba tylko w Australii można zjeść mięso zwierząt, które są jednocześnie symbolem narodowym. A, że Australijczycy poczucie humoru mają, to wymyślili danie nazywane Coat of arms: po środku talerza układamy sałatkę (każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni dostrzeże w  niej tarczę herbową), a po bokach układamy grillowane mięso kangura i emu. Proste? Proste. I jakie smaczne! My z Drifterem mieliśmy wyjątkową okazję spróbować tego dania w wersji gourmet (moje ulubione słowo z zakresu gastronomii australijskiej: wygląda na to, że wszystko może być gourmet, kawał surowego mięsa, płatki śniadaniowe, nawet ketchup nie jest zwykłym ketchupem, jak na opakowaniu doda się to magiczne słowo). Mianowicie, w Coober Pedy przyrządzono nam pizzę Coat of arms! Z grillowaną kangurzyną i kiełbaską z emu. Była naprawdę pyszna! Najciekawszym jednak doświadczeniem kulinarnym była wizyta w Overlanders Steakhouse w Alice Springs, restauracji z goła turystycznej, niemniej jednak serwującej autentyczne dania kuchni Outbacku. Można tu spróbować wszystkich zwierząt, które żyją lub leżą martwe przy australijskiej drodze, chodzą, pływają lub biegają po okolicy. Puré z krokodyla, kiełbasa z emu i stek z wielbłąda (tak, w Australii żyją dzikie dromadery, o czym mowa będzie niedługo), kangur przy tym to klasyka gatunku. Dodatkowo, miejsce to ujęło mnie tym, że mieli na składzie polską flagę, wprawdzie już mocno zakurzoną, ale miałam wrażenie, że czekała tam na mnie jak pusty talerz na nieznanego przybysza w Noc Wigilijną. Byłam naprawdę wzruszona, jak kelner, po tym jak zapytał skąd jesteśmy, pobiegł na zaplecze i, po dłuższej nieobecności, wrócił z obydwiema flagami, wyraźnie z siebie dumny, że znalazł gdzieś na dnie szarawe, ale wciąż biało-czerwone płótno. Nawet jeśli Polacy nie bywają często w Alice Springs, to jednak wciąż jesteśmy licznym, jakby nie było, narodem. Jest nas ponad 40 milionów, dodatkowe 10 milionów mieszka za granicą. To sporo w porównaniu z Australią, gdzie w kraju większym od Europy mieszka jedynie 20 milionów ludzi, a gęstość zaludnienia to mniej niż 3 osoby na kilometr kwadratowy. Jedliśmy więc wielbłądy i krokodyle z polską i australijską flagą na stole. Tym patriotycznym akcentem kończę i zapowiadam kolejny post, tym razem poświęcony w całości poruszonej już przeze mnie kwestii narodowej.






Aussie Cuisine

Zanim przejdę do szczegółowego opisu podróży, pozwolę sobie na próbę opisu australijskiej rzeczywistości w kilku postach. Na początek: kuchnia.

Australijska kuchnia. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Przed przyjazdem tutaj, przyznam szczerze, nie miałam najlepszych skojarzeń. W moim przekonaniu Australia przypominała trochę USA. Oczami wyobraźni widziałam tłuste hamburgery, raczej otyłych ludzi na ulicach i nic szczególnie oryginalnego w porównaniu z bogatą kuchnią Europy czy Azji. Na szczęście byłam w błędzie.


Po pierwsze: wołowina

Steki, antrykoty, kiełbaski, hamburgery… a to wszystko idealnie przyrządzone na słynnym australijskim barbecue. Jeśli istnieje w Australii jakakolwiek świętość, to jest to na pewno sport (krykiet, rugby, surfing, australijski football oraz ogólnie pojęty ruch na świeżym powietrzu) i barbecue właśnie. A raczej powinnam powiedzieć barbie. Tak jak mówią wszyscy tutejsi. Krowy w Australii mają chyba największe na świecie pastwiska, hodowle bydła w niektórych częściach kraju przekraczają swoją wielkością powierzchnię kilku małych europejskich państw, a zwierzęta trzeba nierzadko zapędzać do zagrody helikopterami, o koniach nie wspominając. Nic dziwnego, że jeśli chodzi o smak wołowiny, zdecydowanie czuć różnicę. W byle jakim pubie, położonym na przedmieściach, o dość podejrzanym wyglądzie i jeszcze bardziej podejrzanej klienteli, zawsze można liczyć na zimne (naprawdę bardzo zimne) piwo i pyszną wołowinę. Co więcej, porządny wołowy stek w porównaniu z innymi daniami nie kosztuje tutaj wcale tak dużo. Są puby, gdzie w zależności od dnia tygodnia można załapać się na promocję i zamówić pełne danie główne (grubo cięte frytki, sałatka i porcja mięsa) za 12 – 15 AUD, czyli jak na Australię, naprawdę bardzo tanio. To po raz pierwszy w życiu spotkałam się z następującym fenomenem: niektóre restauracje mają w zwyczaju podawać w swoim menu nie tylko rodzaj serwowanej wołowiny, ale czym krowa, z której pochodzi mięso była karmiona i przez jak długi okres czasu trwał ten proces! Wysokiej jakości zbożami, chowana na wolności, biegająca po ogromnych przestrzeniach. Naprawdę CZUĆ różnicę.





Po drugie: różnorodność

Smaków, wpływów, kultur. Historia białej Australii, rządzonej przez angielskich kolonizatorów sięga raptem XVIII wieku. Ten najmniej zaludniony na świecie kontynent fascynował i przerażał zarazem. Najbardziej przerażał zapewne wszystkich skazańców, którym przyszło tu żyć wbrew swojej woli. Fascynował natomiast odkrywców, podróżników, dziwaków najróżniejszej maści. Przyciągał imigrantów. Obecnie głównie z Azji i wysp Pacyfiku. Był zresztą taki czas w historii Australii, gdy kraj był praktycznie wyludniony, panowało ogromne zapotrzebowanie na ręce gotowe do ciężkiej pracy. I wielu z tego skorzystało. Do Australii przybyli Chińczycy, Libańczycy, Hindusi, Grecy, Włosi, Polacy… Każdy z nich przywiózł coś ze sobą, każdy z nich miał wkład w rozwój lokalnej kuchni. Dzisiaj, australijskie miasta to miejsca gdzie można spróbować kuchni z dosłownie całego świata i to w jak najlepszym wydaniu. Dobre „egzotyczne” jedzenie niekoniecznie musi być równoznaczne z elegancką restauracją i wygórowanymi cenami. W Polsce, pomimo naprawdę dobrych chęci, trudno o dobrą restaurację, która serwowałaby egzotyczne dania na naprawdę wysokim poziomie. Brakuje albo szefa kuchni oryginalnie pochodzącego ze stron, z których powinno pochodzić przyrządzane jedzenie (brak imigrantów), czasami brakuje egzotycznych składników, albo też z powodów finansowych, na tychże składnikach się oszczędza (mój hit numer 1 to wlewanie przyprawy maggi do butelki, która udaje ocet balsamiczny na stole we „włoskiej” restauracji). W Sydney zauważyłam, że często najbardziej niepozornie wyglądające lokale z azjatyckim jedzeniem serwują najsmaczniejsze i, co ważne, najświeższe jedzenie. Pamiętam taką hinduską knajpkę przy Oxford Street, o banalnej nazwie North Indian Cuisine, gdzie za 11 bodajże dolarów można było zjeść duży talerz ryżu basmati z dowolnie wybranymi trzema hinduskimi curry. Czosnkowy chlebek naan nie miał sobie równych, zresztą dzięki temu, że w knajpie panował spory ruch, można zawsze było mieć pewność, że jedzenie jest naprawdę świeże, nie raz widziałam jak z zaplecza wjeżdżały garnki pełne świeżego curry i cieplutkie chlebki. Aha, dodatkowy plus za to, że knajpka była otwarta do 1 nad ranem. O idących na okrągło w TV teledyskach Bollywood nie wspominając…





Warto tutaj wybrać się także na sushi, które jest tańsze niż w Polsce. Miejsc gdzie można zjeść dobre sushi jest mnóstwo, a atmosfera w nich panująca jest dużo mniej zobowiązująca niż w Polsce. Sushi zazwyczaj serwowane jest na ruchomej taśmie przy barze. Fascynuje mnie sposób, w jaki jest ono przyrządzane. Chyba tylko Japończycy potrafią się tak bardzo skupić na jeden malutkiej rzeczy przez tak długi czas. Robią to z finezją prawdziwego artysty, cierpliwością godną podziwu i prawdziwym pietyzmem. Płaci się od sztuki lub od małego zestawu danego rodzaju. Jest też sporo barów, które serwują sushi na wynos. Za 2-3 dolary kupimy dużą i solidną rolkę sushi na wynos. Dwie takie rolki i lunch mamy z głowy. Sos sojowy wliczony w cenę, w postaci małych plastikowych buteleczek w kształcie rybki. Pytanie Driftera, które do dziś pozostaje bez odpowiedzi i niezmiennie nas nurtuje to: why do all the plastic soy fish have a red tap? All of them! Why?!



Po trzecie: Seafood

Zawsze zazdrościłam Polakom na północy kraju dostępu do morza i świeżych ryb. U nas, w Małopolsce, ryb jak na lekarstwo, a już na pewno świeżych. Jest taka anegdota, że do Krakowa, ba do całej ponoć Polski, dostawa śródziemnomorskich owoców morza dociera tylko raz w tygodniu (sic!). Podobno ma to miejsce w magiczną noc ze środy na czwartek. Oznacza to, że jeśli ktoś nam mówi, że we wtorek na kolację podadzą nam świeżą rybę, to lepiej jednak zamówić mięso. O ile anegdota jest oczywiście prawdziwa. W Australii ryb pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia i umiejętności można zresztą złowić sobie coś samemu (o tym opowiem szczegółowo w części opowiadającej historię naszej podróży). Nigdy wcześniej nie myślałam, że możliwe jest łowienie ryb na wędkę nad oceanem. A tu widzę pojedynczych wędkarzy wyciągających na piaszczysty brzeg łososie i ogromne pstrągi morskie, zupełnie inne od naszych słodkowodnych. Co ciekawe, dość tanie i popularne jest mięso rekina. Sprzedają je na porządku dziennym we wszystkich barach fish&chips. Bary te, oprócz serwowania typowego fast food i take away food mają często swój własny targ rybny, gdzie codziennie można załapać się na świeżą dostawę morskich pyszności. Australijczycy uwielbiają krewetki, mówią na nie zawsze prawns, nigdy shrimps, jak to częściej bywa w Wielkiej Brytanii. Można by zaryzykować stwierdzenie, że własnoręczne przygotowanie, ugotowanie i obranie krewetek tygrysich należy do bożonarodzeniowych tradycji (pamiętajmy, że Boże Narodzenie to raczej coś w rodzaju garden party przy grillu i zimnym piwku niż uroczysta, wigilijna kolacja). Kolejny plus to to, że ryby i owoce morza można kupić praktycznie w każdej postaci i na każdym poziomie cenowym. Począwszy od tanich barów take away i wspomnianego już wcześniej, niedrogiego sushi, na eleganckich restauracjach kończąc. Jedzenie jest tam wykwintne, ale nie wyszukane, potrawy są proste, nieprzedobrzone. Spożywanie świeżych owoców morza w takim wydaniu jest przyjemnością samą w sobie, ale dodatkowo towarzyszy jej wyjątkowa oprawa: większość restauracji serwujących seafood stara się mieć dogodną lokalizację, nad brzegiem oceanu, z zapierającym dech w piersiach widokiem. Często całe sale są oszklone od sufitu aż do podłogi, aby nic nie stało na drodze do podziwiania tegoż widoku. Do tego jeszcze lampka południowoaustralijskiego białego wina, dobrze schłodzonego. Oczywiście w samym Sydney, w okolicach Opera House również znajduje się mnóstwo knajp, które konkurują ze sobą jeśli chodzi o zapewnienie jak najlepszego widoku na słynny port i Harbour Bridge, ale taka przyjemność może nas naprawdę słono kosztować. Poza tym, są to miejsca dość turystyczne, dlatego chyba warto oddalić się kilkadziesiąt kilometrów (tak, tak, dobrze słyszeliście, kilkanaście nie wystarczy) poza miasto i poszukać skromnej, niepozornej knajpy gdzieś w nadmorskiej miejscowości (o co nie trudno, mając na uwadze fakt, że 80% Australijczyków mieszka nad oceanem), bo jakość jedzenia będzie taka sama, a na pewno uda się trochę zaoszczędzić. Poza tym liczy się atmosfera. Zaciszna, niepretensjonalna, dużo bardziej sprzyjająca kontemplowaniu przesuwającego się nam przed oczami świata.



Scallops czyli przegrzebki świętego Jakuba