niedziela, 25 marca 2012

Droga tam

Mówią, że najlepiej zacząć od początku… Droga była długa i nie zawsze należała do przyjemnych. Najgorsza była wspomniana już przeze mnie jazda autokarem Eurolines z Krakowa przez Berlin do Londynu. Przez cały czas puszczali nam filmy, nie dało się spać, w autobusie było wielu Polaków jadących do pracy do UK. Było też niestety sporo irytujących, wulgarnych typów pijący wódkę cichaczem na tylnych siedzeniach. Jednego kolesia wysadzili za pijaństwo jeszcze przed przekroczeniem granicy, może to i lepiej, bo wstydu nie przynosił. Mękę jazdy autobusem wynagrodziła dwugodzinna przeprawa promem z Dunkierki do Dover. Przyjemna, chłodna morska bryza ocuciła mnie z letargu, warto było wybrać się w tę trasę chociażby ze względu na słynne Białe Klify Dover rysujące się na horyzoncie w miarę jak zbliżaliśmy się do Anglii. Noc w Londynie, zmiana lotniska, długie czekanie na Heathrow. Miałam przesiadkę w Bangkoku, było to interesujące doświadczenie choć wiadomo, że widziałam tylko lotnisko, ale przynajmniej napisy były śmieszne. Takie robaczki. Kawa, niestety droga i niesmaczna. Z Bangkoku lecieliśmy już prosto do Sydney, najpierw przez ocean, a potem długo, długo w poprzek Australii. Była noc, więc nie widziałam wiele, ale pamiętam, że zdziwiła mnie jednak rzecz. Wyglądając przez okno prawie w ogóle nie dało dostrzec w dole żadnych, ale to absolutnie żadnych świateł. Dzięki elektronicznej mapie, którą mieliśmy w samolocie mogłam śledzić dokładnie trasę lotu. I oto co zaobserwowałam: jedyne światła na lądzie widziałam w pobliżu Darwin, na północy. Nie do końca jeszcze rozumiałam dlaczego między Darwin a Sydney żadne inne światła nie zwróciły mojej uwagi. Wkrótce miałam przekonać się na własnej skórze dlaczego… Potem jeszcze tylko 9 godzin w samolocie i tak oto, na początku listopada, wylądowałam cało i szczęśliwie w Sydney. Do tej pory pamiętam widok z okien samolotu. Długie kołowanie nad zatoką, nad którą położone jest miasto. Plaże rozsiane wzdłuż wybrzeża, jedna za drugą. Widok niepowtarzalny. „W końcu mamy lato” – pomyślałam. I tak, po 3 dniach podróży, 27 godzinach w autokarze, 25 godzinach spędzonych w powietrzu, dodaniu 10 godzin w kalendarzu i pokonaniu blisko 25 000 km, czyli więcej niż połowy obwodu kuli ziemskiej, byłam u celu. Nie do końca chyba mogłam w to uwierzyć.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz