"...nie ma chyba drugiej części świata, tak bardzo zasługującej w przyszłości na zbadanie, jak wielki kontynent Nowej Holandii, nie tylko bowiem nie znamy jeszcze dokładnie jego kształtu, ale nie mamy żadnego chyba wyobrażenia o jego bogactwach." George Forster in Voyage round the World in His Britannic Majesty's Sloop "Resolution" commanded by Capt. James Cook, 1772-1775
niedziela, 25 marca 2012
Droga tam
Mówią, że najlepiej zacząć od
początku… Droga była długa i nie zawsze należała do przyjemnych. Najgorsza była
wspomniana już przeze mnie jazda autokarem Eurolines z Krakowa przez Berlin do Londynu. Przez
cały czas puszczali nam filmy, nie dało się spać, w autobusie było wielu Polaków jadących do pracy
do UK. Było też niestety sporo irytujących, wulgarnych typów pijący wódkę cichaczem
na tylnych siedzeniach. Jednego kolesia wysadzili za pijaństwo jeszcze przed przekroczeniem granicy, może to i lepiej, bo wstydu nie przynosił. Mękę jazdy autobusem wynagrodziła dwugodzinna przeprawa
promem z Dunkierki do Dover. Przyjemna, chłodna morska bryza ocuciła mnie z
letargu, warto było wybrać się w tę trasę chociażby ze względu na słynne Białe
Klify Dover rysujące się na horyzoncie w miarę jak zbliżaliśmy się do Anglii. Noc
w Londynie, zmiana lotniska, długie czekanie na Heathrow. Miałam przesiadkę w
Bangkoku, było to interesujące doświadczenie choć wiadomo, że widziałam tylko
lotnisko, ale przynajmniej napisy były śmieszne. Takie robaczki. Kawa, niestety
droga i niesmaczna. Z Bangkoku lecieliśmy już prosto do Sydney, najpierw przez
ocean, a potem długo, długo w poprzek Australii. Była noc, więc nie widziałam
wiele, ale pamiętam, że zdziwiła mnie jednak rzecz. Wyglądając przez okno prawie
w ogóle nie dało dostrzec w dole żadnych, ale to absolutnie żadnych świateł.
Dzięki elektronicznej mapie, którą mieliśmy w samolocie mogłam śledzić
dokładnie trasę lotu. I oto co zaobserwowałam: jedyne światła na lądzie widziałam
w pobliżu Darwin, na północy. Nie do końca jeszcze rozumiałam dlaczego między
Darwin a Sydney żadne inne światła nie zwróciły mojej uwagi. Wkrótce miałam
przekonać się na własnej skórze dlaczego… Potem jeszcze tylko 9 godzin w
samolocie i tak oto, na początku listopada, wylądowałam cało i szczęśliwie w
Sydney. Do tej pory pamiętam widok z okien samolotu. Długie kołowanie nad
zatoką, nad którą położone jest miasto. Plaże rozsiane wzdłuż wybrzeża, jedna
za drugą. Widok niepowtarzalny. „W końcu mamy lato” – pomyślałam. I tak, po 3
dniach podróży, 27 godzinach w autokarze, 25 godzinach spędzonych w powietrzu,
dodaniu 10 godzin w kalendarzu i pokonaniu blisko 25 000 km, czyli więcej niż
połowy obwodu kuli ziemskiej, byłam u celu. Nie do końca chyba mogłam w to
uwierzyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz