wtorek, 27 marca 2012

Góry Błękitne, eukaliptus i 30 metrów w dół wodospadu

Zanim wyruszyliśmy na 2 miesiące w podróż campervanem, odbyliśmy dwie krótsze wycieczki po okolicy, zmierzając się z "materią". Pierwszym wypadem z prawdziwego zdarzenia był wyjazd w Góry Błękitne (The Blue Mountains),  położone około 100 km na zachód od Sydney. Góry stanowią część ogromnego pasma znanego jako Wielkie Góry Wododziałowe, a swoją nazwę  zawdzięczają eukaliptusowi. Dominuje on zdecydowanie nad pozostałą roślinnością, a z racji tego, że uwalnia do powietrza eteryczne olejki, zawarte w jego liściach, to nabiera ono charakterystycznego, błękitnego koloru. Obejmujący swoim zasięgiem park narodowy został wpisany na listę UNESCO, a jego powierzchnia obejmuje, uwaga, prawie 1 500 km2. Dla porównania, powierzchnia całego Krakowa to zaledwie 300 km2. Najczęściej odwiedzaną miejscowością na terenie Blue Mountains National Park jest Katoomba. Tam też wybraliśmy się na weekend. 


Zdjęcie satelitarne. Warto porównać rozmiar samej miejscowości z bezmiarem lasu. Nieprzerwanie intryguje mnie miejsce zwane tu na mapie Blue Labirynth. Do większości terenów nikt nigdy jeszcze nie dotarł, a gdyby ktoś chciał iść w poprzek parku narodowego linią prostą, zajęłoby mu to ponad miesiąc.


Pierwszego dnia postanowiliśmy zobaczyć ikonę Gór Błękitnych, interesująca formację skalną o nazwie Three Sisters. Trochę jak nasze Trzy Korony w Pieninach :) Przeszliśmy też jeden z wytyczonych szlaków turystycznych, schodząc najdłuższymi chyba skalnymi schodami na świecie (różnica poziomów 300 metrów, ilość stopni ponad 800) i wjeżdżając z powrotem na poziom Katoomby najbardziej stromą kolejką wagonikową na świecie (tak przynajmniej nam powiedziano). Pokonując wspomniane Giant Stairway (jak widać Australijczycy nie owijają w bawełnę) widzieliśmy wielu Chińczyków po drodze, wspinających się w górę, w eleganckich koszulach i butach zupełnie do tego nie przygotowanych. Byli u samych stóp góry. Nie chcieliśmy nawet sygnalizować, co ich czeka po drodze. Śmialiśmy się, że muszą chyba iść z samych Chin, jakimś podziemnym korytarzem, który łączy obydwie półkule, tak wielu ich było. 








Pierwszy dzień pobytu upłynął dość szybko i leniwie, bo tak naprawdę czekaliśmy na to, co miało nastąpić następnego dnia. Postanowiliśmy mianowicie skorzystać z usług świadczonych przez jedno z kilku znajdujących się w Katoombie biur turystycznych zajmujących się  sportami ekstremalnymi. Padło na grupę młodych, zajawionych ludzi z High&Wild. Poszliśmy na spotkanie organizacyjne, oprócz nas było tam jeszcze dwóch poszukujących przygód i adrenaliny Szwedów. Nie muszę chyba dodawać, że byłam jedyną dziewczyną w całym tym towarzystwie, co oczywiście nie pozostało niezauważone, ze względu na wysoką podejrzliwość pozostałych uczestników w stosunku do mojej odwagi, kondycji fizycznej oraz umiejętności  wyczynowych. No ale wypełniliśmy ankiety, zaznaczając, że dobrowolnie podejmujemy ryzyko stałego uszczerbku na zdrowiu, a nawet śmierci. To była chyba najpaskudniejsza część. Potem było już tylko ciekawiej.


Foto by Rikard Backsater
Naszym instruktorem był Tim, chłopak w wieku lat 26, z którego jednak, pomimo młodego wieku, emanowało doświadczenie i opanowanie. Łatwo przyszło mi mu zaufać, sprawiał wrażenie faceta, który zna się na tym, co robi. Potem zresztą okazało się, że przemierza te same szlaki praktycznie codziennie. No ale na co tak naprawdę się zdecydowaliśmy? Na kombinację dwóch interesujących sportów na poziomie średniozaawansowanym, mianowicie abseiling + canyoning. Wyruszyliśmy małym vanem w piątkę, zaparkowaliśmy w miejscu, gdzie było najbliżej do naszego celu, a celem był Empress Canyon. Abseiling to zjazd na linie wzdłuż różnego rodzaju ścianek skalnych. Większość z nas nigdy wcześniej tego nie robiła, zaczęliśmy więc na mini ściance, wysokości 5 metrów, musieliśmy najpierw nauczyć się samej techniki, jak używać liny, jak się ubezpieczać, jak komunikować się z instruktorem. Pogoda dopisywała, a widoki były przepiękne i pomimo tego, że nasza ścianka miała jedynie 5 metrów wysokości, to i tak strach człowieka przechodził na widok nieogarnionej przestrzeni dookoła. Byliśmy naprawdę wysoko, a góry faktycznie zdawały się błękitne. Po 5 metrowej ściance przyszedł czas na zjazd 15 metrów z dół. Tu już trochę mogło zakręcić się w głowie. Na koniec, skalny pion wysokości 30 metrów. Naprawdę nie chciałam patrzeć w dół. Zdecydowanie najtrudniej jest postawić pierwszy krok. Potem robi się fajnie, ale moment, kiedy trzeba przejść z pozycji poziomej w pionową jest naprawdę trudny. Nie muszę chyba wspominać, że wszystko pozostaje tak naprawdę kwestią zaufania. Do instruktora, do haka, do liny, do samego siebie...

Przyszła pora na lunch. Wszystko szło póki co gładko, a ja zdążyłam sobie zaskarbić trochę szacunku chłopaków, że jednak nie popsuję im zabawy, bo nic nie wskazuje na to, że miałabym wymięknąć. Po krótkiej przerwie udaliśmy się w stronę kanionu. Z plecakami i dobytkiem szliśmy około pół godziny przez las, było naprawdę parno i gorąco, w górach panowała ogromna wilgoć, zresztą większość australijskich lasów nosi nazwę rainforest, choć trudno tu oczywiście o jakiekolwiek porównanie z afrykańskimi lasami równikowymi. W Australii są to głównie cienkie i bardzo wysokie eukaliptusy i ogromne paprocie, takie jak wyobrażałam sobie na lekcjach biologii o skrzypach i paprotnikach sprzed milionów lat. Wszystko dookoła porusza się i oddycha. Jest naprawdę parno, pot cieknie po całym ciele. Ta siła natury zachwyca i przytłacza zarazem. Człowiek naprawdę czuje się tu gościem, i to raczej takim nieproszonym, niż intruzem. Doszliśmy do wlotu kanionu. Empress ma około 2 kilometrów długości. Canyoning to sport interdyscyplinarny: wymaga umiejętności pływania, ale głównie polega na przejściu dnem kanionu w piance, kasku, wygodnych butachi wodoodpornym plecaku, który pełni zarazem funkcję koła ratunkowego, ponieważ unosi się na wodzie i nie pozwala utonąć. Tim opowiadał nam po drodze o tym jak powstały Góry Błękitne, jak tworzy się kanion, o geologii i roślinności tych terenów. Przebraliśmy się w pianki, przezornie wzięłam ze sobą pod ubranie kostium kąpielowy, i dobrze, bo oczywiście nie było jak i gdzie schować się przed chłopakami. Przy okazji zostaliśmy jeszcze poinformowani, że zazwyczaj na dnie tego konkretnego kanionu nie ma wiele wody, ale z racji tego, że od kilku tygodni padało, to dzisiaj będzie trochę trudniej, bo woda w niektórych miejscach płynie wezbranym potokiem. Było już high, ta część zdecydowania zapowiadała się na wild


Foto by Rikard Backsater

Już tak jakoś mam, że jestem uparta, czasami zawzięta, a już na pewno chorobliwie ambitna jeśli chodzi o wszelkie kwestie, gdzie trzeba sobie i innym dookoła udowodnić, że dam radę i nie jestem mięczakiem.  Nie mogłam dać chłopakom tej satysfakcji. Postanowiłam więc, że choćby "skały srały", to przejdę ten kanion bez mrugnięcia powieką. Na początku było błogo, niewinnie i przede wszystkim nieziemsko pięknie. Ściany skał otaczały nas dookoła, kanion był naprawdę wysoki i wąski. Nad nami rozpościerały się zielone gałęzie paproci, które zasłaniały niebo, ale gdzieniegdzie, co jakiś czas przez ich liście przebijały promienie słońca, kropelki wody parowały znad powierzchni potoku i unosiły się w powietrze. Widzieliśmy wodne kraby, podobno żyją tam też dziobaki, ale są to zwierzęta bardzo trudne do zaobserwowania, bo wypływają na łowy tylko nocą lub wczesnym porankiem. Po tej sielance nastał czas próby. No i się zaczęło. Tim chyba czuł, że łatwo się nie poddał, a równocześnie wydaje mi się, że chciał mnie sprawdzić i przetestować moją wytrzymałość i odporność na stres. Dlatego też do pierwszego zadania wybrał mnie. Doszliśmy do czegoś w rodzaju wodnej groty, sufit nie był całkiem zasklepiony, dlatego do środka wciąż wpadała odrobina światła wąską strużką, ale generalnie rzecz biorąc było wilgotno i ciemno. Grota miała jakieś 10 metrów wysokości, a pośrodku znajdowało się małe oczko wodne, pełne czarnej jak smoła wody. Dowiedziałam się, że żeby kontynuować nasza trasę, musimy tam wskoczyć i potem popłynąć dalej, zanim znów staniemy na dnie kanionu. Skok należało wykonać z pewnej wysokości, ze skalnej półki, która znajdowała się na wejściu. Naprawdę się bałam. A Tim "tak dla jaj" kazał mi wykonać skok tyłem. Moje zaufanie zostało wystawione na ogromną próbę. Nie wiedziałam jak głęboka jest woda, była tak czarna, że nie dało się tego w żaden sposób ocenić. Nie wiedziałam, czy coś tam żyje czy nie. No ale skoczyłam. Było zimno i głęboko, ale jak tylko pokonałam tę pierwszą barierę, to hamulce puściły. Szliśmy i płynęliśmy na zmianę, ślizgając się na skalnych "zjeżdżalniach", po drodze mieliśmy do wykonania jeszcze trzy skoki. Ostatni, najtrudniejszy, z wysokości jakiś 7 metrów. Trzeba było najpierw wspiąć się na omszałą i wilgotną skałę i bardzo precyzyjnie wycelować, bo oczko wodne do którego skakaliśmy było głębokie, ale wyjątkowo wąskie, wielkości jacuzzi. Dookoła były skały, jakby ktoś źle wycelował, to efekt byłby opłakany. Za pierwszym razem poślizgnęłam się i prawie spadłam na twardą część. To był chyba jedyny moment, kiedy naprawdę poczułam na karku niebezpieczeństwo i ogromny strach. Na koniec czekała nas niespodzianka. I tu wyszło na jaw po co w pierwszej części dnia ćwiczyliśmy abseiling. Mianowicie, po tym jak dotarliśmy do końca kanionu, zobaczyliśmy ogromny wodospad, wysoki na 30 metrów. Co więcej, po niedawnych ulewach, woda bardzo wezbrała i siła wodospadu była gigantyczna. Mieliśmy zjechać po linie w dół wodospadu. Tim ostrzegał nas, że ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, z jaką siłą będzie uderzać w kask spadająca woda. Miałam wrażenie, jakby ktoś walił z całej siły kamieniami w moją głowę, to było naprawdę dziwne uczucie. Gdy straciło się równowagę, woda zalewała cała twarz, trudno było stanąć z powrotem na nogi. Ale w końcu udało się. Nagrodą była kąpiel w lodowatym skalnym basenie, do którego wpadał wodospad.  A potem jeszcze zimne piwko z naszym instruktorem po szczęśliwym powrocie do domu, niezapomniane wspomnienia i ogromna satysfakcja.


Canyoning okazał się jednym z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. Obecnie moim marzeniem jest wyruszyć do Słowenii, aby móc spróbować swoich sił w ich parkach narodowych, ponoć mają jedne z najlepszych w Europie warunki do uprawiania tego nietypowego sportu.


Foto by Rikard Backsater

A oto i ja. Challenging myself. Foto by Rikard Backsater.



niedziela, 25 marca 2012

Przygotowania do drogi


Podstawową sprawą był oczywiście samochód. Po długich poszukiwaniach stanęło na kupnie starej Toyoty Hi Ace, rocznik 1986 (dobry rocznik!). Był to campervan, w bardzo dobrym stanie. Ostatnimi właścicielami była przyjemna rodzina z Anglii, która rzadko kiedy wybierała się w jakąkolwiek podróż, więc auto było czyste i zadbane. Widzieliśmy się z właścicielami dwukrotnie, towarzyszyła temu rodzina w komplecie, to znaczy trójka małych dzieci. Najstarszy chłopczyk, około lat 5, zdradził nam kilka szczegółów, o których jego tata zapewne wolałby nie wspominać, bo okazało się, że parę rzeczy szwankuje...  Jednak gdy ostatecznie zapadła decyzja o sprzedaży samochodu, chłopiec naprawdę nie chciał się z nim rozstać, oczy zaszły mu łzami, a my nie wiedzieliśmy jak zareagować. Obiecaliśmy mu, że będziemy o niego dbać i, że auto dostanie swoje własne imię, a po podróży trafi w dobre ręce. Na przednich siedzeniach były nałożone trzy kolorowe t-shirty z nadrukowanymi twarzami różnych komiksowych stworków. I tak już zostało, stworki zjechały z nami pół Australii. Koniec końców uznaliśmy, że wszystkie towarzyszące kupnie samochodu okoliczności powinniśmy uznać za dobrą karmę i bez żalu patrzeć w przyszłość. Campervan był nieco dłuższy od standardowych, które widzieliśmy wcześniej. Dzięki temu był też bardzo przestronny: mieściło się w nim wszystko, czego mogliśmy potrzebować w czasie tych dwóch miesięcy, które mieliśmy spędzić na drodze. Była tam mała lodówka, zlew z automatycznym dopływem wody z głównego baku, szafki, rozkładany stolik i wygodne siedzenia-pufy, które w dowolnym momencie można było w kilka chwil przekształcić w naprawdę duże, wygodne łóżko. Bak został skonwertowany na tzw. duel fuel, czyli samochód palił zarówno benzynę jak i mógł działać na gaz. Stwierdziliśmy, że taka opcja być może zaoszczędzi trochę wydatków na drogą (choć i tak tańszą niż w Europie) benzynę. No i pozostała jeszcze kwestia imienia. Po długich namysłach padło na Kozi. Transkrypcja nie gra tutaj większej roli, mogło równie dobrze być Cozzie, Kozzie, Cozi, i tak dalej... Dlaczego? Ano dlatego, że Drifter zna się trochę na historii Polski i wie, że nazwisko pewnej postaci historycznej połączyło nasze narody. Chodzi o Kościuszkę. Gdy Sir Edmund Strzelecki eksplorował Australię, jako pierwszy biały człowiek wspiął się na jej najwyższy szczyt. Wierzchołek wzgórza miał mu nasunąć na myśl widok krakowskiego Kopca Kościuszki. A jako, że Naczelnik był postacią w ówczesnym świecie znaną międzynarodowo i w pamięci potomnych zapisał się jako wolnomyśliciel-kosmopolita, to Strzelecki nadał górze nazwę GóryKościuszki (Kościuszko Mount). I tak już zostało. A park narodowy, który rozciąga się dookoła to Kościuszko National Park. Produkują nawet piwo z krystalicznej, górskiej wody, która pochodzi z Gór Śnieżnych, gdzie ów park narodowy się znajduje. Tyle, że Australijczycy nijak nie potrafią wymówić tej nazwy, więc na miejscu trzeba wymawiać Koziosko.




Australia Day

26 stycznia Australia obchodzi swoje narodowe święto. To rocznica, gdy kapitan Arthur Philip (późniejszy Gubernator Australii) założył pierwszą stałą osadę, kolonię karną przy Port Jackson, dzisiejsze Sydney. Gdy parę lat wcześniej kapitan Cook przybył do brzegów Nowej Południowej Walii i postawił swoją stopę w Zatoce Botanicznej, był to początek nowożytnej historii białej Australii. Początek dla jednych, tragiczny koniec dla pozostałych. Stało się, jak stało, ale to właśnie ten rozdział historii upamiętnia się dziś najbardziej. I tu znów zaskoczenie dla tych, którzy spodziewali się wzniosłych słów, parad wojskowych czy czegoś w tym rodzaju. Australia Day to po prostu doskonała okazja do tego, aby mieć dzień wolny od pracy, pójść na plażę i zorganizować całodzienną imprezę dla przyjaciół i sąsiadów, zazwyczaj we własnym ogródku pod domem. Przy dobrej pogodzie (a są na to duże szanse, bo styczeń to sam środek australijskiego lata) w grę wchodzą rozrywki takie jak: ping pong na świeżym powietrzu, obowiązkowe BBQ, pływanie w domowym basenie lub w morzu (zgodnie z osobistymi preferencjami) oraz przygotowywanie drinków i dbanie o to, żeby turystyczne lodóweczki pełne zimnego piwa cały czas były odpowiednio schłodzone. Czegóż więcej chcieć do szczęścia! Muszę jednak zaznaczyć, że niektórzy Australijczycy odmawiają jedzenia opisanego już przeze mnie wcześniej mięsa kangura w ten dzień. Mówią, że jakoś tak głupio jeść własne godło narodowe w Australia Day. Roztkliwia mnie to :) Patriotycznym akcentem są oczywiście wszechobecne flagi oraz akcesoria, aby samemu wyglądać jak jedna wielka, chodząca australijska flaga: naklejki na paznokcie, tatuaże na całe ciało i tak dalej. W zaopatrzeniu w powyższe przedmioty przodują oczywiście Chińczycy, którzy w swoich sklepikach są przygotowani na wszystkie święta w odpowiednim czasie, od Walentynek zaczynając, a na Chanuce kończąc. 








Drifter ma jeszcze jedną tradycję wraz ze znajomymi. Wszyscy mianowicie jesteśmy uzależnieni od muzyki, w związku z czym, co roku o godzinie 12:00 rozpoczyna się odliczanie "Hottest 100", czyli 100 najpopularniejszych, wybranych przez radiosłuchaczy piosenek minionego roku. Odliczanie trwa prawie 6 godzin, głosowanie i listę przebojów prowadzi Radio Triple J, znane z tego, że jest radiem niekomercyjnym i puszcza albo muzykę rodzimą, propagując tym samym młodych australijskich wykonawców, albo też muzykę alternatywną z innych zakątków świata. Jest to, trzeba przyznać, miła ucieczka od wszechobecnej Rihanny, Lady Gagi i Pitbulla. W tym roku (bez większego zaskoczenia) wygrał oczywiście Gotye i Kimbra z piosenką „Somebody I used to know”. Cóż, przynajmniej patriotycznie, bo oboje są akurat Australijczykami. Ciekawa jestem, czy ta piosenka stała się wszędzie na świecie takim hitem jak u nas, w Polsce. Bo trzeba przyznać, że Gotye wyskakuje już powoli z lodówki. Co za dużo, to niezdrowo, dlatego zamiast rozpisywania się nad jego fenomenem chciałabym polecić kilka znakomitych utworów z pierwszej dwudziestki. Cudowny "Lonely Boy" (The Black Keys) na drugim miejscu, klimatyczne "Midnight City" na miejscu 5 (M83, zagra na tegorocznym Openerze) lub zabawne i świeże "Awkward" (młodziutki duet z Perth, San Cisco). Dobra muzyka, interesujące teledyski i pozytywni ludzie (pełna listat tutaj: 2011's Hottest 100). Dla mnie jednym z najbardziej optymistycznych kawałków na lato w ogóle (starszym, niż z zeszłego roku) jest ten oto utwór duetu Miami Horror, którzy, tak jak Gotye, do współpracy również zaprosili Kimbrę. Polecam zarówno piosenkę jak i wyjątoko pozytywny teledysk. No i jeszcze ta jej sukienka!

Duch narodu


Skoro już o godle narodowym mowa, to chciałabym jeszcze przytoczyć historię, którą opowiedział mi nasz kumpel, Drew, a za którą jestem mu bardzo wdzięczna, bo jakoś tak już mam, że uwielbiam kolekcjonować takie nie mające większego znaczenia, a jednak interesujące fakty. Drew jest zawodowym trenerem rugby. Wspomina, że kiedyś, gdy jeszcze sam się uczył, ich trener w celu zmotywowania drużyny powiedział taką oto rzecz: „do you know why from all the Australian animals it’s the kangaroo and emu that have been chosen? Because they are our only animals that cannot go backwards”. Osobiście uważam, że to naprawdę fajny sposób na wytłumaczenie obecności tych zwierząt na godle narodowym. I od razu jakoś tak dumniej pręży się Australijczykom pierś.

Kolejna ciekawostka: hymn Australii, "Naprzód piękna Australio" ("Advance, Australia Fair"). Przesłuchałam go na youtubie, przeczytałam oryginalny tekst wraz z poetyckim tłumaczeniem na język polski. Uwagę moją przykuł czyjś komentarz na youtubie (cytuję z pamięci): „to chyba jedyny hymn na świecie, gdzie nie pada ani jedno słowo o wrogach i przyjaciołach, wojnach i podbojach. To historia ciężko pracujących ludzi, którym darzy ziemia, którzy cieszą się jej naturalnym bogactwem i starają się pomnażać, to co mają i żyć w pokoju. Australijczycy mogą być z siebie dumni”. Coś w tym jest. Hymn jest wyjątkowo pacyfistyczny jak na rodzaj tego typu pieśni. I chyba dobrze oddaje australijski patriotyzm. Subtelny, pragmatyczny, ale szczery. Patriotyzm to nie wymachiwanie szabelką. Patriotyzm to kupowanie krajowych produktów w supermarkecie, na przykład. W sklepach aż roi się od logo proudly Australian lub Australian owned&made. Wspieranie lokalnego rynku, które przynosi wymierne korzyści. Obserwuję Australijczyków już od jakiegoś czasu i widzę, że jeśli chodzi o kwestie patriotyczne, różnimy się diametralnie. My potrzebujemy trochę greckiej tragedii w tym wszystkim. Lubimy się wzruszyć, pochlipać sobie gdzieś tam nad filmikiem o polskiej husarii w Internecie. Wszystkim znajomym obcokrajowcom opowiadamy o latach świetności Rzeczpospolitej i, że gdyby nie źli sąsiedzi, to dziś też bylibyśmy, zapewne, światową potęgą. Dziwimy się, jak ktoś nie zna Sławnych Polaków. A nie znać Papieża Polaka to już naprawdę wstyd. Ale czy ktoś z nas umiałby, tak z ręką na sercu, wymienić sławnych Belgów, Finów, Estończyków? Użalamy się nad sobą i, choć nikt się do tego nie przyzna, to lubimy te tandetne „Hej Sokoły” po paru piwach przy ognisku. Słowiańska dusza, mówią. Australijska dusza natomiast nie jest nawet zainteresowana ostatecznym oddzieleniem się od brytyjskiej Korony. Na pytanie dlaczego, usłyszałam „you don’t fix something that is not broken”. No i skończyły mi się argumenty. Wy sami natomiast odpowiedzcie sobie na pytanie, ale tak znowu szczerze, czy serio wolelibyście zarabiać średnio 2000 euro miesięcznie i mieć fajny socjal, ale widzieć twarz np. Merkel lub Putina na rewersie polskich monet zamiast orzełka i przynależeć do którejś z tych dwóch Federacji. No właśnie. Nie wiem, co jest lepsze, a co jest gorsze. Wydaje mi się, że łatwiej jest żyć z ich podejściem. Dodatkowo, generuje to więcej wewnętrznego spokoju i mniej nienawiści w stosunku do wszystkich, którzy „nie są tacy sami jak my”. Australijczycy to jeden z najbardziej praktycznych i pragmatycznych narodów świata. Ważne jest to, żeby było dostatnio i bezpiecznie. A o swojej narodowej tożsamości wcale nie zapominają. Lubią własne piwo, własne ciuchy, właśnie jedzenie. Wspierają swoich artystów, słuchają rodzimej muzyki i oglądają lokalne programy w telewizji. Flaga na japonkach, flaga na bikini. To patriotyzm traktowany z przymrużeniem oka, ale wypływający prosto z serca.

Zjedz swoje godło narodowe


Czyli zwierzęta, których nie mógłbyś zjeść nigdzie indziej. Godło narodowe Australii to tarcza herbowa podtrzymywana pieczołowicie przez poważnie wyglądającego, smukłego kangura i równie skupionego na swym odpowiedzialnym zadaniu, majestatycznego strusia emu, w hieroglificznej pozie. Muszę przyznać, że uwielbiam ten ich herb. Pierwszy raz zobaczyłam go na paszporcie jakiegoś australijskiego backpackera, w Krakowie, kilka lat temu, gdy pracowałam jeszcze na recepcji w hostelu. Prawie parsknęłam śmiechem na jego widok. Granatowe tło, emu i kangur. Po chwili namysłu jednak, skarciłam sama siebie za płytkie myślenie. No bo po pierwsze nie wypada śmiać się z niczyich symboli narodowych, jakiekolwiek one by nie były, a po drugie, uważam, że to kapitalny pomysł z tymi zwierzętami. Czy nasz biały orzeł jest naprawdę lepszy? A niby dlaczego? W Australii kangury i emu przynajmniej żyją naprawdę, a kto w Polsce widział na oczy białego orła? No właśnie… To tyle słowem wstępu. Natomiast do kulinariów wracając, to chyba tylko w Australii można zjeść mięso zwierząt, które są jednocześnie symbolem narodowym. A, że Australijczycy poczucie humoru mają, to wymyślili danie nazywane Coat of arms: po środku talerza układamy sałatkę (każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni dostrzeże w  niej tarczę herbową), a po bokach układamy grillowane mięso kangura i emu. Proste? Proste. I jakie smaczne! My z Drifterem mieliśmy wyjątkową okazję spróbować tego dania w wersji gourmet (moje ulubione słowo z zakresu gastronomii australijskiej: wygląda na to, że wszystko może być gourmet, kawał surowego mięsa, płatki śniadaniowe, nawet ketchup nie jest zwykłym ketchupem, jak na opakowaniu doda się to magiczne słowo). Mianowicie, w Coober Pedy przyrządzono nam pizzę Coat of arms! Z grillowaną kangurzyną i kiełbaską z emu. Była naprawdę pyszna! Najciekawszym jednak doświadczeniem kulinarnym była wizyta w Overlanders Steakhouse w Alice Springs, restauracji z goła turystycznej, niemniej jednak serwującej autentyczne dania kuchni Outbacku. Można tu spróbować wszystkich zwierząt, które żyją lub leżą martwe przy australijskiej drodze, chodzą, pływają lub biegają po okolicy. Puré z krokodyla, kiełbasa z emu i stek z wielbłąda (tak, w Australii żyją dzikie dromadery, o czym mowa będzie niedługo), kangur przy tym to klasyka gatunku. Dodatkowo, miejsce to ujęło mnie tym, że mieli na składzie polską flagę, wprawdzie już mocno zakurzoną, ale miałam wrażenie, że czekała tam na mnie jak pusty talerz na nieznanego przybysza w Noc Wigilijną. Byłam naprawdę wzruszona, jak kelner, po tym jak zapytał skąd jesteśmy, pobiegł na zaplecze i, po dłuższej nieobecności, wrócił z obydwiema flagami, wyraźnie z siebie dumny, że znalazł gdzieś na dnie szarawe, ale wciąż biało-czerwone płótno. Nawet jeśli Polacy nie bywają często w Alice Springs, to jednak wciąż jesteśmy licznym, jakby nie było, narodem. Jest nas ponad 40 milionów, dodatkowe 10 milionów mieszka za granicą. To sporo w porównaniu z Australią, gdzie w kraju większym od Europy mieszka jedynie 20 milionów ludzi, a gęstość zaludnienia to mniej niż 3 osoby na kilometr kwadratowy. Jedliśmy więc wielbłądy i krokodyle z polską i australijską flagą na stole. Tym patriotycznym akcentem kończę i zapowiadam kolejny post, tym razem poświęcony w całości poruszonej już przeze mnie kwestii narodowej.






Aussie Cuisine

Zanim przejdę do szczegółowego opisu podróży, pozwolę sobie na próbę opisu australijskiej rzeczywistości w kilku postach. Na początek: kuchnia.

Australijska kuchnia. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Przed przyjazdem tutaj, przyznam szczerze, nie miałam najlepszych skojarzeń. W moim przekonaniu Australia przypominała trochę USA. Oczami wyobraźni widziałam tłuste hamburgery, raczej otyłych ludzi na ulicach i nic szczególnie oryginalnego w porównaniu z bogatą kuchnią Europy czy Azji. Na szczęście byłam w błędzie.


Po pierwsze: wołowina

Steki, antrykoty, kiełbaski, hamburgery… a to wszystko idealnie przyrządzone na słynnym australijskim barbecue. Jeśli istnieje w Australii jakakolwiek świętość, to jest to na pewno sport (krykiet, rugby, surfing, australijski football oraz ogólnie pojęty ruch na świeżym powietrzu) i barbecue właśnie. A raczej powinnam powiedzieć barbie. Tak jak mówią wszyscy tutejsi. Krowy w Australii mają chyba największe na świecie pastwiska, hodowle bydła w niektórych częściach kraju przekraczają swoją wielkością powierzchnię kilku małych europejskich państw, a zwierzęta trzeba nierzadko zapędzać do zagrody helikopterami, o koniach nie wspominając. Nic dziwnego, że jeśli chodzi o smak wołowiny, zdecydowanie czuć różnicę. W byle jakim pubie, położonym na przedmieściach, o dość podejrzanym wyglądzie i jeszcze bardziej podejrzanej klienteli, zawsze można liczyć na zimne (naprawdę bardzo zimne) piwo i pyszną wołowinę. Co więcej, porządny wołowy stek w porównaniu z innymi daniami nie kosztuje tutaj wcale tak dużo. Są puby, gdzie w zależności od dnia tygodnia można załapać się na promocję i zamówić pełne danie główne (grubo cięte frytki, sałatka i porcja mięsa) za 12 – 15 AUD, czyli jak na Australię, naprawdę bardzo tanio. To po raz pierwszy w życiu spotkałam się z następującym fenomenem: niektóre restauracje mają w zwyczaju podawać w swoim menu nie tylko rodzaj serwowanej wołowiny, ale czym krowa, z której pochodzi mięso była karmiona i przez jak długi okres czasu trwał ten proces! Wysokiej jakości zbożami, chowana na wolności, biegająca po ogromnych przestrzeniach. Naprawdę CZUĆ różnicę.





Po drugie: różnorodność

Smaków, wpływów, kultur. Historia białej Australii, rządzonej przez angielskich kolonizatorów sięga raptem XVIII wieku. Ten najmniej zaludniony na świecie kontynent fascynował i przerażał zarazem. Najbardziej przerażał zapewne wszystkich skazańców, którym przyszło tu żyć wbrew swojej woli. Fascynował natomiast odkrywców, podróżników, dziwaków najróżniejszej maści. Przyciągał imigrantów. Obecnie głównie z Azji i wysp Pacyfiku. Był zresztą taki czas w historii Australii, gdy kraj był praktycznie wyludniony, panowało ogromne zapotrzebowanie na ręce gotowe do ciężkiej pracy. I wielu z tego skorzystało. Do Australii przybyli Chińczycy, Libańczycy, Hindusi, Grecy, Włosi, Polacy… Każdy z nich przywiózł coś ze sobą, każdy z nich miał wkład w rozwój lokalnej kuchni. Dzisiaj, australijskie miasta to miejsca gdzie można spróbować kuchni z dosłownie całego świata i to w jak najlepszym wydaniu. Dobre „egzotyczne” jedzenie niekoniecznie musi być równoznaczne z elegancką restauracją i wygórowanymi cenami. W Polsce, pomimo naprawdę dobrych chęci, trudno o dobrą restaurację, która serwowałaby egzotyczne dania na naprawdę wysokim poziomie. Brakuje albo szefa kuchni oryginalnie pochodzącego ze stron, z których powinno pochodzić przyrządzane jedzenie (brak imigrantów), czasami brakuje egzotycznych składników, albo też z powodów finansowych, na tychże składnikach się oszczędza (mój hit numer 1 to wlewanie przyprawy maggi do butelki, która udaje ocet balsamiczny na stole we „włoskiej” restauracji). W Sydney zauważyłam, że często najbardziej niepozornie wyglądające lokale z azjatyckim jedzeniem serwują najsmaczniejsze i, co ważne, najświeższe jedzenie. Pamiętam taką hinduską knajpkę przy Oxford Street, o banalnej nazwie North Indian Cuisine, gdzie za 11 bodajże dolarów można było zjeść duży talerz ryżu basmati z dowolnie wybranymi trzema hinduskimi curry. Czosnkowy chlebek naan nie miał sobie równych, zresztą dzięki temu, że w knajpie panował spory ruch, można zawsze było mieć pewność, że jedzenie jest naprawdę świeże, nie raz widziałam jak z zaplecza wjeżdżały garnki pełne świeżego curry i cieplutkie chlebki. Aha, dodatkowy plus za to, że knajpka była otwarta do 1 nad ranem. O idących na okrągło w TV teledyskach Bollywood nie wspominając…





Warto tutaj wybrać się także na sushi, które jest tańsze niż w Polsce. Miejsc gdzie można zjeść dobre sushi jest mnóstwo, a atmosfera w nich panująca jest dużo mniej zobowiązująca niż w Polsce. Sushi zazwyczaj serwowane jest na ruchomej taśmie przy barze. Fascynuje mnie sposób, w jaki jest ono przyrządzane. Chyba tylko Japończycy potrafią się tak bardzo skupić na jeden malutkiej rzeczy przez tak długi czas. Robią to z finezją prawdziwego artysty, cierpliwością godną podziwu i prawdziwym pietyzmem. Płaci się od sztuki lub od małego zestawu danego rodzaju. Jest też sporo barów, które serwują sushi na wynos. Za 2-3 dolary kupimy dużą i solidną rolkę sushi na wynos. Dwie takie rolki i lunch mamy z głowy. Sos sojowy wliczony w cenę, w postaci małych plastikowych buteleczek w kształcie rybki. Pytanie Driftera, które do dziś pozostaje bez odpowiedzi i niezmiennie nas nurtuje to: why do all the plastic soy fish have a red tap? All of them! Why?!



Po trzecie: Seafood

Zawsze zazdrościłam Polakom na północy kraju dostępu do morza i świeżych ryb. U nas, w Małopolsce, ryb jak na lekarstwo, a już na pewno świeżych. Jest taka anegdota, że do Krakowa, ba do całej ponoć Polski, dostawa śródziemnomorskich owoców morza dociera tylko raz w tygodniu (sic!). Podobno ma to miejsce w magiczną noc ze środy na czwartek. Oznacza to, że jeśli ktoś nam mówi, że we wtorek na kolację podadzą nam świeżą rybę, to lepiej jednak zamówić mięso. O ile anegdota jest oczywiście prawdziwa. W Australii ryb pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia i umiejętności można zresztą złowić sobie coś samemu (o tym opowiem szczegółowo w części opowiadającej historię naszej podróży). Nigdy wcześniej nie myślałam, że możliwe jest łowienie ryb na wędkę nad oceanem. A tu widzę pojedynczych wędkarzy wyciągających na piaszczysty brzeg łososie i ogromne pstrągi morskie, zupełnie inne od naszych słodkowodnych. Co ciekawe, dość tanie i popularne jest mięso rekina. Sprzedają je na porządku dziennym we wszystkich barach fish&chips. Bary te, oprócz serwowania typowego fast food i take away food mają często swój własny targ rybny, gdzie codziennie można załapać się na świeżą dostawę morskich pyszności. Australijczycy uwielbiają krewetki, mówią na nie zawsze prawns, nigdy shrimps, jak to częściej bywa w Wielkiej Brytanii. Można by zaryzykować stwierdzenie, że własnoręczne przygotowanie, ugotowanie i obranie krewetek tygrysich należy do bożonarodzeniowych tradycji (pamiętajmy, że Boże Narodzenie to raczej coś w rodzaju garden party przy grillu i zimnym piwku niż uroczysta, wigilijna kolacja). Kolejny plus to to, że ryby i owoce morza można kupić praktycznie w każdej postaci i na każdym poziomie cenowym. Począwszy od tanich barów take away i wspomnianego już wcześniej, niedrogiego sushi, na eleganckich restauracjach kończąc. Jedzenie jest tam wykwintne, ale nie wyszukane, potrawy są proste, nieprzedobrzone. Spożywanie świeżych owoców morza w takim wydaniu jest przyjemnością samą w sobie, ale dodatkowo towarzyszy jej wyjątkowa oprawa: większość restauracji serwujących seafood stara się mieć dogodną lokalizację, nad brzegiem oceanu, z zapierającym dech w piersiach widokiem. Często całe sale są oszklone od sufitu aż do podłogi, aby nic nie stało na drodze do podziwiania tegoż widoku. Do tego jeszcze lampka południowoaustralijskiego białego wina, dobrze schłodzonego. Oczywiście w samym Sydney, w okolicach Opera House również znajduje się mnóstwo knajp, które konkurują ze sobą jeśli chodzi o zapewnienie jak najlepszego widoku na słynny port i Harbour Bridge, ale taka przyjemność może nas naprawdę słono kosztować. Poza tym, są to miejsca dość turystyczne, dlatego chyba warto oddalić się kilkadziesiąt kilometrów (tak, tak, dobrze słyszeliście, kilkanaście nie wystarczy) poza miasto i poszukać skromnej, niepozornej knajpy gdzieś w nadmorskiej miejscowości (o co nie trudno, mając na uwadze fakt, że 80% Australijczyków mieszka nad oceanem), bo jakość jedzenia będzie taka sama, a na pewno uda się trochę zaoszczędzić. Poza tym liczy się atmosfera. Zaciszna, niepretensjonalna, dużo bardziej sprzyjająca kontemplowaniu przesuwającego się nam przed oczami świata.



Scallops czyli przegrzebki świętego Jakuba


Surry Hills i kontestowanie rzeczywistości

Pierwsze wrażenia po przylocie były jak najbardziej pozytywne. Sydney jest miastem ogromnym, ale przyjaznym i prostym w obsłudze, najlepiej tak naprawdę przemieszczać się pieszo, bo transport publiczny mocno szwankuje. Samo centrum jest niewielkie i łatwo się zorientować już po pierwszym dniu gdzie co jest. Pogoda zazwyczaj dopisuje (wszak Australia znana jest ze słońca i upalnych temperatur), ja miałam jednak pecha, ponieważ gdy wybraliśmy się na nasz pierwszy spacer, tuż przed samym budynkiem słynnej Opery, lunął przeraźliwy deszcz. Zrobiło się tak ślisko, że trudno było się przemieszczać w plastikowych japonkach po chodniku. Tak przywitała mnie Australia. I dobrze. Bo teraz już wiem, że jest nieprzewidywalna.

W zeszłym roku, zanim jeszcze wyruszyliśmy w podróż, naszym punktem zaczepienia na dwa miesiące było Surry Hills. Mogłabym powiedzieć, że jest to trochę taki większy krakowski Kazimierz, dzielnica bohemy Sydney, miejsce, gdzie wśród wąskich uliczek i małych, kolorowych, przytulnie wyglądających, kolonialnych domków kręcą się tabuny "pięknych trzydziestoletnich". Surry Hills to miejsce, gdzie króluje styl vintage, ale ubrania kupowane w tamtejszych second handach zazwyczaj kosztują dużo, dużo drożej niż i tak wystarczająco drogie ciuchy z australijskich sieciówek. Wygląda na to, że w dobrym guście jest wyskoczyć na śniadanie lub lunch do którejś z pobliskich kafejek.  Muszę przyznać, że są one urzekające. Sama spędziłam mnóstwo czasu na wałęsaniu się po tamtejszej okolicy, przyjemne jest już samo siedzenie i obserwowanie tego, co się dzieje dookoła. Wiem, że to co opisuję brzmi pretensjonalnie, ale naprawdę nigdy nie poczułam takiej atmosfery w powietrzu. Ludzie są bezpośredni, uśmiechnięci, a ich styl jest, jakby nie było, raczej naturalny i niewymuszony, choć w niektórych przypadkach owszem, trąci kontestowaniem rzeczywistości na siłę. Przy głównej ulicy, Crown Street, można znaleźć mnóstwo galerii i restauracji z jedzeniem z wszelkim stron świata. Trzeba przyznać, że w Sydney dba się bardzo o wysoką jakość serwowanych potraw i chociaż wyjście do restauracji to wydatek, który o wiele przewyższa standardowe polskie wyobrażenie o tym, ile taka przyjemność może kosztować, naprawdę warto choć raz pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Jedzenie jest świeże, porcje są solidne, a smak australijskiej wołowiny nie ma sobie równych. Crown Street łączy się z Oxford Street, jedną z głównych ulic prowadzących do centrum miasta. Ta okolica to znana gay okolica, pełna nocnych klubów, sex shopów, podejrzanych lokali, drag queen i transwestytów. Cóż, taki koloryt lokalny.











Muszę jednak przyznać, że gdy wróciłam na Oxford Street po 2 miesiącach spędzonych na drodze, gdzie naszymi jedynymi towarzyszami przez długie godziny jazdy samochodem były tylko wschody i zachody słońca, cisza i pustynia, pomyślałam sobie że coś tu jednak nie gra. Może to śmieszne, ale po powrocie do cywilizacji (i po dość długiej w niej nieobecności), człowiek zaczyna się nagle zastanawiać nad tym, co jest tak naprawdę w życiu ważne. To, co wtedy zobaczyłam na Oxford Street wydało mi się  po prostu przykre i bardzo smutne. Odniosłam wrażenie, że jakoś się w tym wszystkim chyba trochę pogubiliśmy. Oxford Street jawiło się jako miejsce pełne ludzi zagubionych, smutnych, żyjących w przekonaniu, że oprócz dobrej zabawy nic więcej im w życiu nie potrzeba. „Hedonistyczna ułuda”, pomyślałam. Głębokie przemyślenia jak na pierwszą sobotnią noc po powrocie, i wiem, że była to z mojej strony trochę hipokryzja, bo, jakby nie było, zawsze lubiłam dobrą zabawę, miejskość i cywilizację. Ale wtedy, rok temu, po dwóch miesiącach w drodze, czułam, że coś ta podróż jednak we mnie zmieniła. Wtedy chyba też wierzyłam, że mogłoby tak być już zawsze. Teraz wiem, że to nie jest do końca możliwe. Życie, w szczególności praca i codzienne obowiązki wymuszają na nas dostosowanie się do pewnych cywilizacyjnych wymogów. Można oczywiście próbować się zbuntować. Może, niektórym nawet się to udało. Ja wiem, niestety, że bardzo trudno jest pogodzić jedno z drugim. Trudno jest żyć w całkowitej zgodzie z otaczająca nas przyrodą, jeść zdrowo, budzić się ze wschodem słońca, przebywać na świeżym powietrzu i nie przejmować się Internetem, telewizją, telefonami komórkowymi i pieniędzmi, a jednocześnie biegać codziennie do pracy, w pełnym makijażu, zarabiać jakoś na życie. Tego, według mnie, nie da się pogodzić. Ale jedno wiem na pewno, można usiłować stać się lepszą osobą, bardziej świadomą tego, co tak naprawdę jest w życiu ważne i dbać o wszystko co otacza nas dookoła. I uciekać w tę dzicz jak najczęściej się da. Taka ucieczka koi, regeneruje, rekompensuje tysiące straconych, przepełnionych niepotrzebnym stresem godzin życia. Niesamowite jak wiele można się nauczyć, zobaczyć odkryć i zrobić w jeden wolny od pracy, ale dobrze przemyślany i zaplanowany dzień na łonie natury. To prawdziwy quality time. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że po powrocie do domu przestałam korzystać z Internetu i czytam przy zapalonej świeczce. Ale owszem, szanuję zieleń, segreguję śmieci, wierzę w recykling, choć trudno się nie załamać widząc w jakich warunkach się to u nas w Polsce odbywa. Nie mam i nie chcę mieć w domu telewizora. Stałam się wrażliwsza na to, co mnie otacza.

Land Down Under

Pomyślcie: Australia. Co przychodzi wam do głowy? Moja wiedza o tym kraju była naprawdę znikoma. W zasadzie ograniczała się do klasycznych, stereotypowych wyobrażeń, typu: kangury, koala, eukaliptus, surfing. Oprócz tego, wiedziałam jeszcze to, o czym przez długie miesiąca opowiadał mi Drifter, od momentu gdy się poznaliśmy. Owszem, byłam ciekawa tego odległego państwa-wyspy, ale z drugiej strony muszę przyznać, że Australia jako taka nie pociągała wcześniej mnie w jakiś szczególny sposób. Kultura Aborygenów nie wydawała mi się interesująca, australijskie miasta kojarzyły mi się głównie ze szklanymi drapaczami chmur, totalnym brakiem zabytków, historii i kultury. Jednym słowem: gdybym kilka lat temu miałam wybrać top 10 miejsc na Ziemi, które naprawdę chciałabym odwiedzić, Australia raczej nie znalazłaby się wtedy na mojej liście.

Chcę poświęcić cały osobny wpis na listę moich ulubionych „australijskich absurdów”, ale jeszcze nie przyszła na to odpowiednia pora. Niemniej jednak, muszę wspomnieć o kilku niesamowitościach, które już na początku podróży sprawiły, że naprawdę zaczęło do mnie docierać to, gdzie jestem. A konkretniej rzecz ujmując, jak daleko od domu przyszło mi spędzić najbliższe cztery miesiące. Tak, woda faktycznie wiruje w odwrotnym kierunku, gdy wyjmiemy korek z wanny. Nie znam się na fizyce, ale jestem pewna, że mówiliśmy o czymś podobnym w szkole. Oczywiście musi mieć to związek z ruchem obrotowym Ziemi, jej polem magnetycznym i faktem, że Australia znajduje się na południowej półkuli.

W Polsce czasem mówią na nią Antypody. Australijczycy lubią mówić o niej Down Under lub OZ. Jako filolog i językoznawca (pozwólcie, że poprawię sobie humor tytułując się w ten sposób), pozwolę sobie tutaj na krótką, lingwistyczną dygresję. Pierwszym odkrywcom Piątego Kontynentu wydało się, że  odkryli wspomnianą już przeze mnie wcześniej mityczną Terra Australis Incognita. Nazwa się przyjęła i do dziś ma się bardzo dobrze, funkcjonuje pod taką postacią we wszystkich znanych mi językach. Frapującą nazwę Antypodów zawdzięczamy starożytnym Grekom. Antipodes, "naprzeciw stopy". Zastanawiano się też, czy na południowej półkuli chodzi się na przykład do góry nogami. Nazwa Down Under jest powszechnie używana i lubiana przez samych Australijczyków. W tym miejscu uważam za nieodzowne przypomnieć kultowy już kawałek grany przez australijską grupę Men at work w latach osiemdziesiątych. 


Zachwyciła mnie też wersja zagrana przez nich na żywo na otwarciu Igrzysk Olimpijskich w Sydney. To piosenka, która łączy pokolenia Australijczyków. Osobiście uważam, że zarówno teledysk jak i jej dość absurdalny tekst doskonale oddają pewne cechy charakteru tego narodu. Mam tu na myśli głównie cudowny dystans do samych siebie i niejaką filozofię życiową, którą większość z Australijczyków faktycznie wyznaje, streszczającą się w jakże pięknym w swojej prostocie sformułowaniu no worries. Ale także dumę narodową. Australijczycy naprawdę kochają swój kraj i dają temu wyraz na każdym kroku. Większość produktów spożywczych sprzedawanych w supermarketach to produkty wytwarzane lokalnie, proudly made in Australia. Tak, oni naprawdę piszą na etykietach słowo proudly. Flagi narodowe widać wszędzie. Dosłownie wszędzie, na japonkach i majtkach włącznie. Rzecz, która prawdopodobnie byłaby karana wyrokiem sądowym w Polsce za bezczeszczenie symboli narodowych. Australijczycy, w przeciwieństwie do większości Europejczyków wykazują ogromny luz jeśli chodzi o te sprawy. Potrafię też śmiać się sami z siebie i wolni są od wielu uprzedzeń i stereotypów, które wciąż niestety pokutują na naszym kontynencie. Wynika to po części ze zwykłej, ludzkiej ignorancji – wielu Australijczyków zwyczajnie nie wie i nie interesuje się niczym, co dzieje się poza ich własnym krajem. Ale z drugiej strony, bierze się to z głęboko zakorzenionego poczucia równości, solidarności i wspólnotowości. I tego moglibyśmy się od nich uczyć. Australijczycy nie oceniają tak łatwo. Być może dlatego, że są tak daleko od wszelkich innych państw, że każdy gość „spoza” jest dla nich poniekąd atrakcyjny, szczególnie jeśli przybywa z Europy. Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy miałam tam poczucie, że ktoś mógłby mi zazdrościć, że jestem z Polski, że fajnie byłoby mieć nasze obywatelstwo. No bo w końcu to Unia Europejska. Do tej pory miałam dziwne wrażenie, że przedstawiając się Anglikowi bądź tez Francuzowi, patrzono na mnie trochę z góry. „Z Polski? Ahh… tak” - w domyśle „z tej Polski, gdzie kradną samochody, skąd przyjeżdżają do nas tani robotnicy, którzy zabierają pracę naszym ludziom, kraju fliziarzy, cwaniaków, hydraulików i alkoholików” (zdaję sobie sprawę, że trochę przesadzam, ale jednak…). Do tego pakietu niektórzy dorzucą kilka pozytywnych skojarzeń „ciężko pracują, znają języki, są wykształceni, mieli niełatwą historię, przeżyli II wojnę światową i komunizm” oraz garść nazwisk naszych sztandarowych postaci historycznych (Wałęsa, Chopin, Kopernik, Jan Paweł II), jest to jednak już wyższy intelektualny level. Ciężko zresztą kogoś winić za to, że nazwisko Chopin nie do końca z Polską się kojarzy. Ale jakieś skojarzenia zawsze jednak są. W Europie jest zwyczajnie za ciasno, od lat brakuje powietrza i przestrzeni dla tak wielu narodów i kultur, które przez setki lat jakoś musiały się wzajemnie znosić, ale wiadomo, nie zawsze było kolorowo. Poza tym, 2000 lat wspólnej historii też robi swoje i od pewnych skojarzeń uciec się po prostu nie da, nawet jeśli się ich po cichu, w głębi serca, wstydzimy. Natomiast w Australii tych skojarzeń nie ma. Ani negatywnych ani pozytywnych. Fajnie jest usłyszeć „that’s so cool”, jak się powie skąd się jest. W Australii Polska brzmi zdecydowanie egzotycznie. Historia potrafi być przewrotna: uważam, że to niesamowite w jaki sposób Australijczycy przekuli karę jaką było zesłanie w te najodleglejsze na Kuli Ziemskiej tereny w ogromny sukces jakim jest bezpieczeństwo, bogactwa naturalne i gospodarczy dobrobyt, którym kraj szczyci się na każdym kroku. Ma prawie wszystko, stara się importować jak najmniej. Men at Work śpiewają o niej „Land of Plenty”. I coś w tym jest, bo Australia jest dziś praktycznie samowystarczalna z punktu widzenia ekonomicznego i po prostu dobrze się żyje.

Droga tam

Mówią, że najlepiej zacząć od początku… Droga była długa i nie zawsze należała do przyjemnych. Najgorsza była wspomniana już przeze mnie jazda autokarem Eurolines z Krakowa przez Berlin do Londynu. Przez cały czas puszczali nam filmy, nie dało się spać, w autobusie było wielu Polaków jadących do pracy do UK. Było też niestety sporo irytujących, wulgarnych typów pijący wódkę cichaczem na tylnych siedzeniach. Jednego kolesia wysadzili za pijaństwo jeszcze przed przekroczeniem granicy, może to i lepiej, bo wstydu nie przynosił. Mękę jazdy autobusem wynagrodziła dwugodzinna przeprawa promem z Dunkierki do Dover. Przyjemna, chłodna morska bryza ocuciła mnie z letargu, warto było wybrać się w tę trasę chociażby ze względu na słynne Białe Klify Dover rysujące się na horyzoncie w miarę jak zbliżaliśmy się do Anglii. Noc w Londynie, zmiana lotniska, długie czekanie na Heathrow. Miałam przesiadkę w Bangkoku, było to interesujące doświadczenie choć wiadomo, że widziałam tylko lotnisko, ale przynajmniej napisy były śmieszne. Takie robaczki. Kawa, niestety droga i niesmaczna. Z Bangkoku lecieliśmy już prosto do Sydney, najpierw przez ocean, a potem długo, długo w poprzek Australii. Była noc, więc nie widziałam wiele, ale pamiętam, że zdziwiła mnie jednak rzecz. Wyglądając przez okno prawie w ogóle nie dało dostrzec w dole żadnych, ale to absolutnie żadnych świateł. Dzięki elektronicznej mapie, którą mieliśmy w samolocie mogłam śledzić dokładnie trasę lotu. I oto co zaobserwowałam: jedyne światła na lądzie widziałam w pobliżu Darwin, na północy. Nie do końca jeszcze rozumiałam dlaczego między Darwin a Sydney żadne inne światła nie zwróciły mojej uwagi. Wkrótce miałam przekonać się na własnej skórze dlaczego… Potem jeszcze tylko 9 godzin w samolocie i tak oto, na początku listopada, wylądowałam cało i szczęśliwie w Sydney. Do tej pory pamiętam widok z okien samolotu. Długie kołowanie nad zatoką, nad którą położone jest miasto. Plaże rozsiane wzdłuż wybrzeża, jedna za drugą. Widok niepowtarzalny. „W końcu mamy lato” – pomyślałam. I tak, po 3 dniach podróży, 27 godzinach w autokarze, 25 godzinach spędzonych w powietrzu, dodaniu 10 godzin w kalendarzu i pokonaniu blisko 25 000 km, czyli więcej niż połowy obwodu kuli ziemskiej, byłam u celu. Nie do końca chyba mogłam w to uwierzyć.







Express yourself


Najtrudniej jest zacząć. To, co znajduje się w tym poście napisałam na lotnisku Heathrow, w piątek trzynastego, rok 2012, jeśli chodzi o mnie, data jak najbardziej szczęśliwa... Siedzę tu już kilka godzin, udało mi się podłączyć netbook do stanowiska charge for free (muszę koniecznie podziękować Drifterowi za jego praktyczny prezent – szwajcarską superwtyczkę, która konwertuje wszystko na wszystko, prościej mówiąc, sprawia, ze mój sprzęt działa bez problemu na całym świecie (how cool is that?!). Ponad rok temu, dokładnie w ostatnim dniu października 2011, wyruszyłam w najdłuższą i najbardziej nieoczekiwaną jak dotąd podróż w moim życiu. Celem była Australia. Od ponad roku obiecywałam sobie, że opiszę trasę naszej dwumiesięcznej podróży przez Australijskie ostępy. Tak samo jak wtedy, będąc na miejscu obiecywałam sobie oczywiście, że będę prowadzić regularny dziennik podróży. Ci, którzy znają mnie osobiście już teraz mogą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy mi się to udało. Tym, którzy mnie nie znają, odpowiadam: nie udało się. Jestem zbyt roztargniona, czasem leniwa, rozproszona tysiącem rzeczy, ludzi i wszelkiego rodzaju wrażeń, które bombardują wszystkie moje zmysły, że do tej pory nie nauczyłam się systematyczności. Tak czy siak, pisałam rzadko, ale widziałam dużo. Mam fotograficzną pamięć do pewnych miejsc, które odwiedzam, tam gdzie pamięć zawodzi, z pomocą przychodzą zdjęcia, notatki no i przede wszystkim Mapa. Pisana z wielkiej litery, bo to nie jest jakaś tam sobie byle jaka mapa, tylko specjalna mapa geograficzna Australii, na której przez pełne 2 miesiące skrupulatnie zaznaczałam trasę naszej podróży, ilość dni jakie spędziliśmy w danym miejscu, kierunek drogi, wyjazdy, powroty, miejscowości, gdzie byliśmy tylko przelotem i miasta gdzie utknęliśmy na kilka dni. Ta Mapa to skarb, który ponownie wiozę do Sydney ze sobą, w nadziei, że pomoże mi wywiązać się z moich noworocznych postanowień, to jest opisać to wszystko zanim zapomnę. Dla siebie, dla potomnych, dla tych wszystkich, którzy po prostu zechcą poczytać coś innego niż Pudelek przy codziennej porcji swoich płatków śniadaniowych oraz dla tych, których Australia, w dowolnym jej aspekcie, w jakiś sposób fascynuje.

Wpisy na tym blogu są i będą spontaniczne, niemniej jednak postaram się nadać pewien rytm i chronologię wydarzeniom przeze mnie tu opisywanym. Równocześnie, ze względu na moje prywatne zainteresowania językiem i wszystkim, co z nim związane, raz na jakiś czas będę przeplatać moje wpisy notatkami na temat australijskiej odmiany języka angielskiego, w której jestem bezgranicznie zakochana (akcent, slang, melodia). Być może pojawią się notki biograficzne dotyczące fascynujących mnie postaci odkrywców, podróżników i wayferereów wszelkiego rodzaju. Postaram się napisać coś o historii tego kraju, w miarę możliwości postaram się też udzielić kilku porad praktycznych, które być może okażą się pomocne dla osób, które mają zamiar wybrać się w podróż do Australii. Postaram się też odpowiedzieć na wszelkie pytania, które pojawią się w komentarzach.

środa, 21 marca 2012

Get that travel bug

Tak naprawdę nie wiem, kiedy dokładnie narodził się pomysł na odbycie tej podróży. To musiały być wakacje 2010. Drifter powiedział do mnie któregoś dnia: "czy lubisz camping? co powiedziałabyś na dłuższą podróż, samochodem?". Ot tak, po prostu. Oczywiście, że powiedziałam tak, kto by nie powiedział? Nigdy nie byłam w Australii, nie miałam tak naprawdę pojęcia o czym mówimy. Odległości, krajobrazy, warunki podróżowania... zgodziłam się spontanicznie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, była to chyba najlepsza decyzja jaką do tej pory podjęłam w życiu. W Sydney po raz pierwszy wylądowałam na początku listopada. Surrealne przeżycie. Podróż trwała (kalendarzowo) prawie 4 dni. 27 godzin spędzonych w autokarze z Krakowa przez Berlin, Dunkierkę, Dover do Londynu. Nocleg w Londynie, wyprawa na Heathrow, lot do Bangkoku (14 godzin+3 godziny na lotnisku), z Bangkoku do Sydney (8 godzin) + 10 godzin dodanych w zegarku, ze względu na zmianę strefy czasowej. Wyruszyłam we czwartek w południe, wylądowałam w niedzielę rano. Szok termiczny. W Polsce zaczynała się już wszak powoli zima, w Australii właśnie rozpoczynało się lato. Każda podróż inspiruje, ale czynnik odległości ma na pewno ogromny wpływ na nasze postrzeganie. Lecąc do Australii naprawdę CZUĆ, że jest daleko. Słynnego jet lagu nie było, chyba z ogólnej ekscytacji i chęci poznania Nowego. Po mniej więcej tygodniu zdrowej i wskazanej adaptacji, trzeba było podjąć pewne decyzje, co do tego, gdzie jedziemy, czym jedziemy i na jak długo chcielibyśmy jechać. Zrozumiałe, że w powyższych kwestiach pokładałam moje bezgraniczne zaufanie w moim towarzyszu podróży, bo był Stamtąd. Po długich namysłach i konsultacjach, ostatecznie postanowiliśmy wyruszyć zaraz po Świętach Bożego Narodzenia, jak tylko uda się na ten czas kupić lub wynająć odpowiedni samochód i załatwić wszystkie formalności. Plan podróży miał być tylko ogólnie zarysowany, o wszystkich szczegółach mieliśmy decydować as we go. Trzymała nas tylko jedna data: 30 grudnia, dzień przed Sylwestrem, mieliśmy być na Philip's Island, na południe od Melbourne, ponad 1000 km stąd. To dało się zrobić, o resztę się nie martwiliśmy. Planowany czas podróży: 2 miesiące. Trasa została wytyczona: Sydney do Melbourne wzdłuż wschodniego wybrzeża, krótki pobyt na Philip's Island, przebycie Great Ocean Road w stanie Victoria, przekroczenie granicy ze stanem South Australia, dłuższy pobyt na Kangaroo Island, następnie Adelaide - ostatni powiew cywilizacji przed wyruszeniem w Outback. Przez Port Augusta mieliśmy skierować się na północ, przemierzając słynną Stuart's Highway, jedyną drogę asfaltową łączącą północ z południem, przez Coober Pedy w kierunku Alice Springs. Po drodze odbiliśmy jeszcze na zachód, po to, aby na własne oczy ujrzeć ikonę Australii, czerwoną skałę Uluru (dawniej Ayers Rock). Stamtąd mieliśmy podążać jeszcze trochę na północ, aż do Tennant Creek, aby potem odbić z powrotem na wschód (tym samym, zataczając pełną petlę) przez Mount Isa aż do Townsville. Z Townsville w stanie Queensland chcieliśmy wrócić do Sydney wzdłuż malowniczego wschodniego wybrzeża, gdzie znajdują się prawdopodobnie najbardziej ikoniczne miejsca związane z Australią, chociażby takie jak Wielka Rafa Koralowa. Niestety, los chciał inaczej. Utknęliśmy w Alice Springs z powodu ogromnego cyklonu Yasi, który nawiedził wtedy Queensland i spowodował tragiczne w skutkach powodzie, o których nawet w Polsce było głośno. Musieliśmy zawrócić. Ostatecznie wszystko tak się jakoś poukładało, że w drodze powrotnej zwiedziliśmy miejsca, na które zabrakło nam czasu wcześniej, więc nie było tak naprawdę czego żałować. "Another time", powiedział Drifter.



poniedziałek, 19 marca 2012

To, co nieznane

Australia. Do połowy XVI wieku dryfowała sobie spokojnie między oceanami i nic nie zakłócało spokoju jej rdzennym mieszkańcom. W świadomości Europejczyków jednak, już od setek lat, dominowało głębokie przekonanie o istnieniu tajemniczego, wciąż nieodkrytego południowego kontynentu, który równoważyłby (w logiczny wszak sposób) masę kontynentów północy. Ptolemeusz określił go nazwą Terra Australis Incognita: Nieznany Południowy Ląd. Mącił umysły i pobudzał wyobraźnię. O jej brzeg pierwsi zahaczyli Portugalczycy, podbojem nie byli jednak zainteresowani - ziemia wydawała się jałowa, a miejsce bezludne i dzikie. Po nich przybyli Holendrzy. Ci pozostawili po sobie nazwę: Nowa Holandia i... popłynęli dalej. Zainteresowanie niezbadanym jak dotąd kontynentem ożyło pod koniec XVII wieku, kiedy to brytyjski odkrywca, kapitan James Cook, ostatecznie określił jego kształt i zajął jego terytorium dla Korony Brytyjskiej. Wkrótce inny angielski podróżnik, Matthew Flinders, zaproponował nową nazwę: Australia. I tak już zostało do dzisiaj. Holenderska Ziemia van Diemena stała się Tasmanią, a wkrótce okazało się też, że jest to wyspa, a nie cypel połączony organicznie lądem z Piątym Kontynentem. Ten z kolei przerodził się, choć stopniowo i niełatwo, w krainą mlekiem i miodem płynącą. Znaleziono złoto, diamenty, srebro, szafiry, opale, węgiel i inne cenne minerały. Z karnej kolonii kraj w przeciągu niecałych 300 lat miał się przekształcić w opiewaną do dziś w hymnie narodowym "land of plenty", krainę dobrobytu. Fakt, że Australia znajduje się w najdalej chyba od Europy oddalonym zakątku Ziemi wciąż inspiruje. I choć kulturowo jest nam do niej blisko, kraj ten wciąż czasem jawi się nam jako pół-dzika kraina na drugiej półkuli, Antypody, gdzie wszystko dzieje się na opak, gdzie nawet woda wiruje w przeciwnym kierunku... Dużo w tym zresztą uzasadnionej racji. Dziennik ten to zbiór moich prywatnych obserwacji na powyższy temat, zlepek osobistych przeżyć i doświadczeń. Przede wszystkim jednakjest to zapis podróży, którą odbyliśmy na przełomie 2010 i 2011 roku, przemierzając campervanem blisko 11 000 km australijskich dróg, dziczy i głuszy. Podróży, która sprawiła, że pewne rzeczy już nigdy nie będą takie, jakie były wcześniej...