środa, 21 marca 2012

Get that travel bug

Tak naprawdę nie wiem, kiedy dokładnie narodził się pomysł na odbycie tej podróży. To musiały być wakacje 2010. Drifter powiedział do mnie któregoś dnia: "czy lubisz camping? co powiedziałabyś na dłuższą podróż, samochodem?". Ot tak, po prostu. Oczywiście, że powiedziałam tak, kto by nie powiedział? Nigdy nie byłam w Australii, nie miałam tak naprawdę pojęcia o czym mówimy. Odległości, krajobrazy, warunki podróżowania... zgodziłam się spontanicznie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, była to chyba najlepsza decyzja jaką do tej pory podjęłam w życiu. W Sydney po raz pierwszy wylądowałam na początku listopada. Surrealne przeżycie. Podróż trwała (kalendarzowo) prawie 4 dni. 27 godzin spędzonych w autokarze z Krakowa przez Berlin, Dunkierkę, Dover do Londynu. Nocleg w Londynie, wyprawa na Heathrow, lot do Bangkoku (14 godzin+3 godziny na lotnisku), z Bangkoku do Sydney (8 godzin) + 10 godzin dodanych w zegarku, ze względu na zmianę strefy czasowej. Wyruszyłam we czwartek w południe, wylądowałam w niedzielę rano. Szok termiczny. W Polsce zaczynała się już wszak powoli zima, w Australii właśnie rozpoczynało się lato. Każda podróż inspiruje, ale czynnik odległości ma na pewno ogromny wpływ na nasze postrzeganie. Lecąc do Australii naprawdę CZUĆ, że jest daleko. Słynnego jet lagu nie było, chyba z ogólnej ekscytacji i chęci poznania Nowego. Po mniej więcej tygodniu zdrowej i wskazanej adaptacji, trzeba było podjąć pewne decyzje, co do tego, gdzie jedziemy, czym jedziemy i na jak długo chcielibyśmy jechać. Zrozumiałe, że w powyższych kwestiach pokładałam moje bezgraniczne zaufanie w moim towarzyszu podróży, bo był Stamtąd. Po długich namysłach i konsultacjach, ostatecznie postanowiliśmy wyruszyć zaraz po Świętach Bożego Narodzenia, jak tylko uda się na ten czas kupić lub wynająć odpowiedni samochód i załatwić wszystkie formalności. Plan podróży miał być tylko ogólnie zarysowany, o wszystkich szczegółach mieliśmy decydować as we go. Trzymała nas tylko jedna data: 30 grudnia, dzień przed Sylwestrem, mieliśmy być na Philip's Island, na południe od Melbourne, ponad 1000 km stąd. To dało się zrobić, o resztę się nie martwiliśmy. Planowany czas podróży: 2 miesiące. Trasa została wytyczona: Sydney do Melbourne wzdłuż wschodniego wybrzeża, krótki pobyt na Philip's Island, przebycie Great Ocean Road w stanie Victoria, przekroczenie granicy ze stanem South Australia, dłuższy pobyt na Kangaroo Island, następnie Adelaide - ostatni powiew cywilizacji przed wyruszeniem w Outback. Przez Port Augusta mieliśmy skierować się na północ, przemierzając słynną Stuart's Highway, jedyną drogę asfaltową łączącą północ z południem, przez Coober Pedy w kierunku Alice Springs. Po drodze odbiliśmy jeszcze na zachód, po to, aby na własne oczy ujrzeć ikonę Australii, czerwoną skałę Uluru (dawniej Ayers Rock). Stamtąd mieliśmy podążać jeszcze trochę na północ, aż do Tennant Creek, aby potem odbić z powrotem na wschód (tym samym, zataczając pełną petlę) przez Mount Isa aż do Townsville. Z Townsville w stanie Queensland chcieliśmy wrócić do Sydney wzdłuż malowniczego wschodniego wybrzeża, gdzie znajdują się prawdopodobnie najbardziej ikoniczne miejsca związane z Australią, chociażby takie jak Wielka Rafa Koralowa. Niestety, los chciał inaczej. Utknęliśmy w Alice Springs z powodu ogromnego cyklonu Yasi, który nawiedził wtedy Queensland i spowodował tragiczne w skutkach powodzie, o których nawet w Polsce było głośno. Musieliśmy zawrócić. Ostatecznie wszystko tak się jakoś poukładało, że w drodze powrotnej zwiedziliśmy miejsca, na które zabrakło nam czasu wcześniej, więc nie było tak naprawdę czego żałować. "Another time", powiedział Drifter.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz