niedziela, 4 stycznia 2015

Great Ocean Road. Część pierwsza: Początek. Żołnierze, zatopione skarby i Muminki.

Mijają właśnie 4 lata (sic!) od opisywanej przeze mnie na łamach tego bloga podróży. Po długiej (zbyt długiej!) przerwie, w równą rocznicę wydarzeń, o których pisałam w ostatnim zamieszczonym tutaj poście postanowiłam wreszcie wrócić do pisania, zanim zatrą się wspomnienia, zanim najbardziej soczyste detale podróży wyblakną w mojej pamięci. Poza tym jest styczeń, ciemny i zimny i zarówno moja głowa, jak i moja skóra potrzebują powrotu do australijskiego, styczniowego słońca, które właśnie teraz świeci tam niezawodnie pełnią lata.

Melbourne, o którym pisałam było tak naprawdę preludium prawdziwej podróży, która miała się na dobre zacząć w nowym, 2011, roku. Byliśmy już trochę zahartowani (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), miałam za sobą pierwszy prysznic pod gołym niebem, wprawę w gotowaniu czegokolwiek i gdziekolwiek oraz kilka drobnych „niewygód podróży”. Póki co jednak przed nami była wciąż cywilizacja. Mianowicie z Melbourne wyruszyliśmy wzdłuż południowego wybrzeża na zachód. Tam właśnie rozciąga się słynna Great Ocean Road. To wyjątkowa trasa widokowa w stanie Victoria, o długości 243 km, która rozpoczyna się w miejscowości Torquay (ok. 100 km na zachód od Melbourne), a kończy w mieście Allansfort (największej aglomeracji po drodze, gdzie nigdy nie dojechaliśmy). Droga ta została wybudowana przez weteranów I wojny światowej, którzy po powrocie do Australii musieli zmierzyć się z wojenną traumą, mieli trudności z powrotem do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie oraz niejednokrotnie stawali wobec problemu z podjęciem się innych, niezwiązanych z wojskowością zajęć. Jednocześnie Great Ocean Road jest gigantycznym pomnikiem ofiar I wojny wybudowanym przez tych, którzy przeżyli. Prace trwały pomiędzy 1919 a 1932 rokiem. Droga wybudowana przez żołnierzy stała się największym istniejącym pomnikiem wystawionym poległym na całym świecie.





Great Ocean Road jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych w stanie Victoria. Ogromna część trasy rozciąga się malowniczo wzdłuż samego wybrzeża Oceanu Spokojnego, po drodze znajduje się wiele doskonale usytuowanych punktów widokowych, z których udało nam się zrobić kilka „pocztówkowych”, acz zapierających dech w piersiach zdjęć. Początek trasy, czyli miejscowości takie jak Geelong , Torquay i Lorne znane z doskonałych warunków do uprawiania surfingu, który zapewne obok krykieta i rugby może być spokojnie sklasyfikowany jako australijski sport narodowy. To właśnie w miejscowości Torquay powstały słynne na cały świat marki Rip Curl oraz Quicksilver (wraz z linią damską Roxy), które wraz z również australijskim Billabong są trzema najbardziej znanymi producentami odzieży oraz sprzętu surfingowego. Faktycznie, pamiętam, że tego dnia, kiedy przybyliśmy do Torquay tak strasznie wiało… fale były ogromne, chyba największe jakie (do tamtej pory) widziałam.



Kolejną ciekawostką dotyczącą Great Ocen Road jest dość osobliwa nazwa ciągnącego się wokół wybrzeża: The Shipwreck Coast. Ten 130-kilometrowy odcinek został opisany przez eksplorującego tamtejsze zakątki i, jakby nie było, doświadczonego już wtedy podróżnika i odkrywcę Matthew Flindersa w następujący sposób: I have seldom seen a more fearful section of coastline. Powiedział to człowiek, który niejedno widział i z niejednego pieca chleb już jadł. Tutaj mała dygresja: myślę, że poświęcę temu podróżnikowi osobny post, ponieważ muszę przyznać, że żywię do niego prawdziwą fascynację. Zresztą jak to kiedyś powiedział Drifter: I can’t believe you have such a secret crush on someone who died a couple of centuries ago! ;) Moneta z jego wizerunkiem (rzadka moneta, dodam) jest wciąż moim szczęśliwym, podróżniczym talizmanem.

Nieustraszony Matthew Flinders wiedział, co mówi i powiedział to nie bez powodu, ponieważ w rejonie tym zatonęło co najmniej 638 statków! O takiej liczbie przynajmniej wiadomo naukowcom, ale spośród nich odnalezionych zostało tylko 240. Większość ze statków pochodzi z połowy lub końca XIX wieku, ale zdarzały się nawet przypadki zatonięć z I połowy wieku XX. Nic dziwnego, że wybrzeże to napawało zgrozą każdego żeglarza. Do dziś złowieszcze wody skrywają na dnie oceanu wiele tajemnic i, zapewne, równie wiele bezcennych skarbów i dzieł sztuki. Jest kilka miejsc na trasie, gdzie w odpowiednio rozmieszczonych punktach widokowych znajdują się także odpowiednie tablice informacyjne przedstawiające odnalezione wraki. Podobno kilka z nich da się zobaczyć gołym okiem z platformy widokowej. Nam się to niestety nigdy nie udało. Być może „widzenie” takie wymaga odpowiednich warunków atmosferycznych, a w szczególności morskiego odpływu, aby w ogóle było możliwe. Muszę przyznać, że wiadomość o roztrzaskanych o ostre skały setkach statków niezdrowo poruszyła moją wyobraźnię, zachwiała moją psychiczną równowagą i przyprawiła o dreszcze. Nagle powróciły dawne, dziecięce lęki, głównie te karmione przez lata niekończącymi się odcinkami namiętnie oglądanych i czytanych przeze mnie „Muminków”. Drifter w ogóle się zdziwił jak go zapytałam o Muminki. Wygląda na to, że ta słynna w całej Europie seria książek i dobranocek albo w ogóle nie trafiła do Australii, albo nie cieszyła się tam aż taką popularnością. Ja natomiast byłam zawsze zakochana we Włóczykiju, bałam się śmiertelnie (jak chyba wszyscy zresztą) Buki, a jeszcze bardziej Hatifnatów, fascynował mnie Latarnik, Ocean, Zima… Myślę, że dziś mogę spokojnie powiedzieć, że „winię” Muminki właśnie za większość moich fascynacji (czytaj: do tej pory kocham się w „dorosłych Włóczykijach”, uwielbiam to uczucie, gdy stoję nad brzegiem słonego oceanu, gdy wiatr wieje mi mocno w twarz, i chociaż kocham lato, to właśnie burze, śnieg i noc posiadają według mnie tę prawdziwą, magnetyczną siłę, której nie można się oprzeć). Zresztą takie historie mogły narodzić się chyba tylko w ogarniętej zimą i mrokiem Skandynawii i nikt o zdrowym rozumie nie puścił by ich dzieciom na dobranoc. No ale czasu nie da się cofnąć i, chcąc nie chcąc, podświadomie szukam muminkopodobnych miejsc i doznań.

Tak, The Shipwreck Coast ma w sobie zdecydowanie coś z Muminków. Na początku, gdy jeszcze dookoła byli jacyś ludzie, inni letnicy, przyczepy campingowe, sklepy i ogólnie pojęta cywilizacja moje niepokoje związane z dziwnie bliską obecnością wszechobecnych wraków nie dawały o sobie znać. Miały natomiast wrócić do mnie ze zdwojoną siłą raz. Ale był to raz, którego nigdy nie zapomnę. Było to już kilka tygodni później. Po przemierzeniu całej Great Ocean Road naszym kolejnym przystankiem „na dłużej” była Wyspa Kangura (której to poświęconych będzie co najmniej kilka, jak nie kilkanaście wpisów). Uprzedzając fakty, napiszę krótko, że jest to miejsce całkowicie odosobnione, do którego można się dostać tylko i wyłącznie promem, z dala od dużych miast, gdzie nie ma zasięgu komórkowego i nie wszędzie da się dojechać bitumiczną drogą. W skrócie: mikrokosmos, który rządzi się swoimi własnymi prawami. W wielu miejscach nie ma prądu. W jednym z takich właśnie miejsc przyszło nam spędzić noc i właśnie wtedy powrócił do mnie ten niewyjaśniony, atawistyczny lęk przed ciemnością. Bo to była PRAWDZIWA ciemność, taka niewyobrażalna. Ciemność zupełna, całkowita, wszechobecna, gęsta jak smoła. Tamtej nocy nie było gwiazd na niebie. Byliśmy na terenie parku krajobrazowego, do którego nie prowadziła żadna asfaltowa droga. Tamtej nocy nie było w pobliżu innych ludzi na campingu. Nie było też żadnych świateł, ponieważ Kangaroo Island jest light pollution free i w zasadzie oprócz domostw i stacji benzynowych nic innego nie jest oświetlone. Drogi też nie. Nasz campervan stał w odległości 1,5-2 metrów od stromego klifu, który urywał się nagle i spadał kilkanaście metrów w dół, w ocean. Zaparkowaliśmy w miejscu, które było do tego przeznaczone, choć wcześniej widziałam jeszcze kilka „pól namiotowych”, które okazały się po prostu płaskim kawałkiem ziemi, tuż obok rozszalałego oceanu. Dlatego właśnie wybraliśmy klif. Jak tylko zapadł zmrok i przyszła pora kolacji zaszyliśmy się oboje w samochodzie, ja z mocnym postanowieniem nie wychodzenia z niego do rana. Niestety, tuż przed snem fizjologia dała o sobie znać i musiałam samochód opuścić. Otwarłam drzwi, ale nie byłam w stanie zrobić pierwszego kroku. Ta ciemność mnie paraliżowała. Dawno się tak bardzo (i tak głupio) nie bałam. I choć wiedziałam, że to lęk bezpodstawny, to po prostu nie umiałam go w sobie zwalczyć. Po kilku minutach takiego stania i wpatrywania się w mrok udało mi się przesunąć kilka metrów wzdłuż samochodu, sprawdzając ciągle dłonią, że mam go za sobą, że wciąż go czuję za plecami. Przesunęłam się tyle, ile wymagała tego jakaś minimalna przyzwoitość i po paru sekundach wróciłam do auta bez tchu nie oglądając się za siebie. W końcu udało mi się zasnąć. Za szybą wył ocean, a mi się zdawało, że słyszę skrzypiące deski i dźwięk statków trzaskanych o skały.