niedziela, 25 marca 2012

Aussie Cuisine

Zanim przejdę do szczegółowego opisu podróży, pozwolę sobie na próbę opisu australijskiej rzeczywistości w kilku postach. Na początek: kuchnia.

Australijska kuchnia. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Przed przyjazdem tutaj, przyznam szczerze, nie miałam najlepszych skojarzeń. W moim przekonaniu Australia przypominała trochę USA. Oczami wyobraźni widziałam tłuste hamburgery, raczej otyłych ludzi na ulicach i nic szczególnie oryginalnego w porównaniu z bogatą kuchnią Europy czy Azji. Na szczęście byłam w błędzie.


Po pierwsze: wołowina

Steki, antrykoty, kiełbaski, hamburgery… a to wszystko idealnie przyrządzone na słynnym australijskim barbecue. Jeśli istnieje w Australii jakakolwiek świętość, to jest to na pewno sport (krykiet, rugby, surfing, australijski football oraz ogólnie pojęty ruch na świeżym powietrzu) i barbecue właśnie. A raczej powinnam powiedzieć barbie. Tak jak mówią wszyscy tutejsi. Krowy w Australii mają chyba największe na świecie pastwiska, hodowle bydła w niektórych częściach kraju przekraczają swoją wielkością powierzchnię kilku małych europejskich państw, a zwierzęta trzeba nierzadko zapędzać do zagrody helikopterami, o koniach nie wspominając. Nic dziwnego, że jeśli chodzi o smak wołowiny, zdecydowanie czuć różnicę. W byle jakim pubie, położonym na przedmieściach, o dość podejrzanym wyglądzie i jeszcze bardziej podejrzanej klienteli, zawsze można liczyć na zimne (naprawdę bardzo zimne) piwo i pyszną wołowinę. Co więcej, porządny wołowy stek w porównaniu z innymi daniami nie kosztuje tutaj wcale tak dużo. Są puby, gdzie w zależności od dnia tygodnia można załapać się na promocję i zamówić pełne danie główne (grubo cięte frytki, sałatka i porcja mięsa) za 12 – 15 AUD, czyli jak na Australię, naprawdę bardzo tanio. To po raz pierwszy w życiu spotkałam się z następującym fenomenem: niektóre restauracje mają w zwyczaju podawać w swoim menu nie tylko rodzaj serwowanej wołowiny, ale czym krowa, z której pochodzi mięso była karmiona i przez jak długi okres czasu trwał ten proces! Wysokiej jakości zbożami, chowana na wolności, biegająca po ogromnych przestrzeniach. Naprawdę CZUĆ różnicę.





Po drugie: różnorodność

Smaków, wpływów, kultur. Historia białej Australii, rządzonej przez angielskich kolonizatorów sięga raptem XVIII wieku. Ten najmniej zaludniony na świecie kontynent fascynował i przerażał zarazem. Najbardziej przerażał zapewne wszystkich skazańców, którym przyszło tu żyć wbrew swojej woli. Fascynował natomiast odkrywców, podróżników, dziwaków najróżniejszej maści. Przyciągał imigrantów. Obecnie głównie z Azji i wysp Pacyfiku. Był zresztą taki czas w historii Australii, gdy kraj był praktycznie wyludniony, panowało ogromne zapotrzebowanie na ręce gotowe do ciężkiej pracy. I wielu z tego skorzystało. Do Australii przybyli Chińczycy, Libańczycy, Hindusi, Grecy, Włosi, Polacy… Każdy z nich przywiózł coś ze sobą, każdy z nich miał wkład w rozwój lokalnej kuchni. Dzisiaj, australijskie miasta to miejsca gdzie można spróbować kuchni z dosłownie całego świata i to w jak najlepszym wydaniu. Dobre „egzotyczne” jedzenie niekoniecznie musi być równoznaczne z elegancką restauracją i wygórowanymi cenami. W Polsce, pomimo naprawdę dobrych chęci, trudno o dobrą restaurację, która serwowałaby egzotyczne dania na naprawdę wysokim poziomie. Brakuje albo szefa kuchni oryginalnie pochodzącego ze stron, z których powinno pochodzić przyrządzane jedzenie (brak imigrantów), czasami brakuje egzotycznych składników, albo też z powodów finansowych, na tychże składnikach się oszczędza (mój hit numer 1 to wlewanie przyprawy maggi do butelki, która udaje ocet balsamiczny na stole we „włoskiej” restauracji). W Sydney zauważyłam, że często najbardziej niepozornie wyglądające lokale z azjatyckim jedzeniem serwują najsmaczniejsze i, co ważne, najświeższe jedzenie. Pamiętam taką hinduską knajpkę przy Oxford Street, o banalnej nazwie North Indian Cuisine, gdzie za 11 bodajże dolarów można było zjeść duży talerz ryżu basmati z dowolnie wybranymi trzema hinduskimi curry. Czosnkowy chlebek naan nie miał sobie równych, zresztą dzięki temu, że w knajpie panował spory ruch, można zawsze było mieć pewność, że jedzenie jest naprawdę świeże, nie raz widziałam jak z zaplecza wjeżdżały garnki pełne świeżego curry i cieplutkie chlebki. Aha, dodatkowy plus za to, że knajpka była otwarta do 1 nad ranem. O idących na okrągło w TV teledyskach Bollywood nie wspominając…





Warto tutaj wybrać się także na sushi, które jest tańsze niż w Polsce. Miejsc gdzie można zjeść dobre sushi jest mnóstwo, a atmosfera w nich panująca jest dużo mniej zobowiązująca niż w Polsce. Sushi zazwyczaj serwowane jest na ruchomej taśmie przy barze. Fascynuje mnie sposób, w jaki jest ono przyrządzane. Chyba tylko Japończycy potrafią się tak bardzo skupić na jeden malutkiej rzeczy przez tak długi czas. Robią to z finezją prawdziwego artysty, cierpliwością godną podziwu i prawdziwym pietyzmem. Płaci się od sztuki lub od małego zestawu danego rodzaju. Jest też sporo barów, które serwują sushi na wynos. Za 2-3 dolary kupimy dużą i solidną rolkę sushi na wynos. Dwie takie rolki i lunch mamy z głowy. Sos sojowy wliczony w cenę, w postaci małych plastikowych buteleczek w kształcie rybki. Pytanie Driftera, które do dziś pozostaje bez odpowiedzi i niezmiennie nas nurtuje to: why do all the plastic soy fish have a red tap? All of them! Why?!



Po trzecie: Seafood

Zawsze zazdrościłam Polakom na północy kraju dostępu do morza i świeżych ryb. U nas, w Małopolsce, ryb jak na lekarstwo, a już na pewno świeżych. Jest taka anegdota, że do Krakowa, ba do całej ponoć Polski, dostawa śródziemnomorskich owoców morza dociera tylko raz w tygodniu (sic!). Podobno ma to miejsce w magiczną noc ze środy na czwartek. Oznacza to, że jeśli ktoś nam mówi, że we wtorek na kolację podadzą nam świeżą rybę, to lepiej jednak zamówić mięso. O ile anegdota jest oczywiście prawdziwa. W Australii ryb pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia i umiejętności można zresztą złowić sobie coś samemu (o tym opowiem szczegółowo w części opowiadającej historię naszej podróży). Nigdy wcześniej nie myślałam, że możliwe jest łowienie ryb na wędkę nad oceanem. A tu widzę pojedynczych wędkarzy wyciągających na piaszczysty brzeg łososie i ogromne pstrągi morskie, zupełnie inne od naszych słodkowodnych. Co ciekawe, dość tanie i popularne jest mięso rekina. Sprzedają je na porządku dziennym we wszystkich barach fish&chips. Bary te, oprócz serwowania typowego fast food i take away food mają często swój własny targ rybny, gdzie codziennie można załapać się na świeżą dostawę morskich pyszności. Australijczycy uwielbiają krewetki, mówią na nie zawsze prawns, nigdy shrimps, jak to częściej bywa w Wielkiej Brytanii. Można by zaryzykować stwierdzenie, że własnoręczne przygotowanie, ugotowanie i obranie krewetek tygrysich należy do bożonarodzeniowych tradycji (pamiętajmy, że Boże Narodzenie to raczej coś w rodzaju garden party przy grillu i zimnym piwku niż uroczysta, wigilijna kolacja). Kolejny plus to to, że ryby i owoce morza można kupić praktycznie w każdej postaci i na każdym poziomie cenowym. Począwszy od tanich barów take away i wspomnianego już wcześniej, niedrogiego sushi, na eleganckich restauracjach kończąc. Jedzenie jest tam wykwintne, ale nie wyszukane, potrawy są proste, nieprzedobrzone. Spożywanie świeżych owoców morza w takim wydaniu jest przyjemnością samą w sobie, ale dodatkowo towarzyszy jej wyjątkowa oprawa: większość restauracji serwujących seafood stara się mieć dogodną lokalizację, nad brzegiem oceanu, z zapierającym dech w piersiach widokiem. Często całe sale są oszklone od sufitu aż do podłogi, aby nic nie stało na drodze do podziwiania tegoż widoku. Do tego jeszcze lampka południowoaustralijskiego białego wina, dobrze schłodzonego. Oczywiście w samym Sydney, w okolicach Opera House również znajduje się mnóstwo knajp, które konkurują ze sobą jeśli chodzi o zapewnienie jak najlepszego widoku na słynny port i Harbour Bridge, ale taka przyjemność może nas naprawdę słono kosztować. Poza tym, są to miejsca dość turystyczne, dlatego chyba warto oddalić się kilkadziesiąt kilometrów (tak, tak, dobrze słyszeliście, kilkanaście nie wystarczy) poza miasto i poszukać skromnej, niepozornej knajpy gdzieś w nadmorskiej miejscowości (o co nie trudno, mając na uwadze fakt, że 80% Australijczyków mieszka nad oceanem), bo jakość jedzenia będzie taka sama, a na pewno uda się trochę zaoszczędzić. Poza tym liczy się atmosfera. Zaciszna, niepretensjonalna, dużo bardziej sprzyjająca kontemplowaniu przesuwającego się nam przed oczami świata.



Scallops czyli przegrzebki świętego Jakuba


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz