Australijska kuchnia. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Przed przyjazdem tutaj, przyznam szczerze, nie miałam najlepszych skojarzeń. W moim przekonaniu Australia przypominała trochę USA. Oczami wyobraźni widziałam tłuste hamburgery, raczej otyłych ludzi na ulicach i nic szczególnie oryginalnego w porównaniu z bogatą kuchnią Europy czy Azji. Na szczęście byłam w błędzie.
Po pierwsze: wołowina
Steki, antrykoty, kiełbaski,
hamburgery… a to wszystko idealnie przyrządzone na słynnym australijskim barbecue. Jeśli istnieje w Australii
jakakolwiek świętość, to jest to na pewno sport (krykiet, rugby, surfing,
australijski football oraz ogólnie pojęty ruch na świeżym powietrzu) i barbecue właśnie. A raczej powinnam
powiedzieć barbie. Tak jak mówią
wszyscy tutejsi. Krowy w Australii mają chyba największe na świecie pastwiska,
hodowle bydła w niektórych częściach kraju przekraczają swoją wielkością
powierzchnię kilku małych europejskich państw, a zwierzęta trzeba nierzadko
zapędzać do zagrody helikopterami, o koniach nie wspominając. Nic dziwnego, że
jeśli chodzi o smak wołowiny, zdecydowanie czuć różnicę. W byle jakim pubie, położonym na przedmieściach, o dość podejrzanym
wyglądzie i jeszcze bardziej podejrzanej klienteli, zawsze można liczyć na
zimne (naprawdę bardzo zimne) piwo i pyszną wołowinę. Co więcej, porządny
wołowy stek w porównaniu z innymi daniami nie kosztuje tutaj wcale tak dużo. Są
puby, gdzie w zależności od dnia tygodnia można załapać się na promocję i
zamówić pełne danie główne (grubo cięte frytki, sałatka i porcja mięsa) za 12 –
15 AUD, czyli jak na Australię, naprawdę bardzo tanio. To po raz pierwszy w
życiu spotkałam się z następującym fenomenem: niektóre restauracje mają w zwyczaju
podawać w swoim menu nie tylko rodzaj serwowanej wołowiny, ale czym krowa, z
której pochodzi mięso była karmiona i przez jak długi okres czasu trwał ten
proces! Wysokiej jakości zbożami, chowana na wolności, biegająca po ogromnych
przestrzeniach. Naprawdę CZUĆ różnicę.
Po drugie: różnorodność
Smaków, wpływów, kultur. Historia
białej Australii, rządzonej przez angielskich kolonizatorów sięga raptem XVIII
wieku. Ten najmniej zaludniony na świecie kontynent fascynował i przerażał
zarazem. Najbardziej przerażał zapewne wszystkich skazańców, którym przyszło tu
żyć wbrew swojej woli. Fascynował natomiast odkrywców, podróżników, dziwaków
najróżniejszej maści. Przyciągał imigrantów. Obecnie głównie z Azji i wysp
Pacyfiku. Był zresztą taki czas w historii Australii, gdy kraj był praktycznie
wyludniony, panowało ogromne zapotrzebowanie na ręce gotowe do ciężkiej pracy.
I wielu z tego skorzystało. Do Australii przybyli Chińczycy, Libańczycy,
Hindusi, Grecy, Włosi, Polacy… Każdy z nich przywiózł coś ze sobą, każdy z nich
miał wkład w rozwój lokalnej kuchni. Dzisiaj, australijskie miasta to miejsca
gdzie można spróbować kuchni z dosłownie całego świata i to w jak najlepszym
wydaniu. Dobre „egzotyczne”
jedzenie niekoniecznie musi być równoznaczne z elegancką restauracją i
wygórowanymi cenami. W Polsce, pomimo naprawdę dobrych chęci, trudno o dobrą
restaurację, która serwowałaby egzotyczne dania na naprawdę wysokim poziomie.
Brakuje albo szefa kuchni oryginalnie pochodzącego ze stron, z których powinno
pochodzić przyrządzane jedzenie (brak imigrantów), czasami brakuje egzotycznych
składników, albo też z powodów finansowych, na tychże składnikach się oszczędza
(mój hit numer 1 to wlewanie przyprawy maggi do butelki, która udaje ocet balsamiczny na
stole we „włoskiej” restauracji). W Sydney zauważyłam, że często najbardziej
niepozornie wyglądające lokale z azjatyckim jedzeniem serwują najsmaczniejsze
i, co ważne, najświeższe jedzenie. Pamiętam taką hinduską knajpkę przy Oxford
Street, o banalnej nazwie North Indian Cuisine, gdzie za 11 bodajże dolarów
można było zjeść duży talerz ryżu basmati z dowolnie wybranymi trzema
hinduskimi curry. Czosnkowy chlebek naan
nie miał sobie równych, zresztą dzięki temu, że w knajpie panował spory ruch,
można zawsze było mieć pewność, że jedzenie jest naprawdę świeże, nie raz
widziałam jak z zaplecza wjeżdżały garnki pełne świeżego curry i cieplutkie
chlebki. Aha, dodatkowy plus za to, że knajpka była otwarta do 1 nad ranem. O
idących na okrągło w TV teledyskach Bollywood nie wspominając…
Warto tutaj wybrać się także na
sushi, które jest tańsze niż w Polsce. Miejsc gdzie można zjeść dobre sushi
jest mnóstwo, a atmosfera w nich panująca jest dużo mniej zobowiązująca niż w
Polsce. Sushi zazwyczaj serwowane jest na ruchomej taśmie przy barze. Fascynuje
mnie sposób, w jaki jest ono przyrządzane. Chyba tylko Japończycy potrafią się
tak bardzo skupić na jeden malutkiej rzeczy przez tak długi czas. Robią to z
finezją prawdziwego artysty, cierpliwością godną podziwu i prawdziwym
pietyzmem. Płaci się od sztuki lub od małego zestawu danego rodzaju. Jest też
sporo barów, które serwują sushi na wynos. Za 2-3 dolary kupimy dużą i solidną
rolkę sushi na wynos. Dwie takie rolki i lunch mamy z głowy. Sos sojowy
wliczony w cenę, w postaci małych plastikowych buteleczek w kształcie rybki.
Pytanie Driftera, które do dziś pozostaje bez odpowiedzi i niezmiennie nas
nurtuje to: why
do all the plastic soy fish have a red tap? All of them! Why?!
Po trzecie: Seafood
Zawsze zazdrościłam Polakom na
północy kraju dostępu do morza i świeżych ryb. U nas, w Małopolsce, ryb jak na
lekarstwo, a już na pewno świeżych. Jest taka anegdota, że do Krakowa, ba do
całej ponoć Polski, dostawa śródziemnomorskich owoców morza dociera tylko raz w
tygodniu (sic!). Podobno ma to miejsce w magiczną noc ze środy na czwartek.
Oznacza to, że jeśli ktoś nam mówi, że we wtorek na kolację podadzą nam świeżą
rybę, to lepiej jednak zamówić mięso. O ile anegdota jest oczywiście prawdziwa.
W Australii ryb pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia i umiejętności można zresztą
złowić sobie coś samemu (o tym opowiem szczegółowo w części opowiadającej
historię naszej podróży). Nigdy wcześniej nie myślałam, że możliwe jest
łowienie ryb na wędkę nad oceanem. A tu widzę pojedynczych wędkarzy
wyciągających na piaszczysty brzeg łososie i ogromne pstrągi morskie, zupełnie
inne od naszych słodkowodnych. Co ciekawe, dość tanie i popularne jest mięso
rekina. Sprzedają je na porządku dziennym we wszystkich barach fish&chips. Bary te, oprócz
serwowania typowego fast food i take away food mają często swój własny
targ rybny, gdzie codziennie można załapać się na świeżą dostawę morskich
pyszności. Australijczycy uwielbiają krewetki, mówią na nie zawsze prawns, nigdy shrimps, jak to częściej bywa w Wielkiej Brytanii. Można by
zaryzykować stwierdzenie, że własnoręczne przygotowanie, ugotowanie i obranie
krewetek tygrysich należy do bożonarodzeniowych tradycji (pamiętajmy, że Boże
Narodzenie to raczej coś w rodzaju garden
party przy grillu i zimnym piwku niż uroczysta, wigilijna kolacja). Kolejny
plus to to, że ryby i owoce morza można kupić praktycznie w każdej postaci i na
każdym poziomie cenowym. Począwszy od tanich barów take away i wspomnianego już wcześniej, niedrogiego sushi, na
eleganckich restauracjach kończąc. Jedzenie jest tam wykwintne, ale nie wyszukane,
potrawy są proste, nieprzedobrzone. Spożywanie świeżych owoców morza w takim
wydaniu jest przyjemnością samą w sobie, ale dodatkowo towarzyszy jej wyjątkowa
oprawa: większość restauracji serwujących seafood
stara się mieć dogodną lokalizację, nad brzegiem oceanu, z zapierającym dech w
piersiach widokiem. Często całe sale są oszklone od sufitu aż do podłogi, aby
nic nie stało na drodze do podziwiania tegoż widoku. Do tego jeszcze lampka południowoaustralijskiego
białego wina, dobrze schłodzonego. Oczywiście w samym Sydney, w okolicach Opera House
również znajduje się mnóstwo knajp, które konkurują ze sobą jeśli chodzi o
zapewnienie jak najlepszego widoku na słynny port i Harbour Bridge, ale taka
przyjemność może nas naprawdę słono kosztować. Poza tym, są to miejsca dość
turystyczne, dlatego chyba warto oddalić się kilkadziesiąt kilometrów (tak,
tak, dobrze słyszeliście, kilkanaście nie wystarczy) poza miasto i poszukać
skromnej, niepozornej knajpy gdzieś w nadmorskiej miejscowości (o co nie
trudno, mając na uwadze fakt, że 80% Australijczyków mieszka nad oceanem), bo
jakość jedzenia będzie taka sama, a na pewno uda się trochę zaoszczędzić. Poza
tym liczy się atmosfera. Zaciszna, niepretensjonalna, dużo bardziej sprzyjająca
kontemplowaniu przesuwającego się nam przed oczami świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz