Chcę poświęcić cały osobny wpis na listę moich ulubionych „australijskich absurdów”, ale jeszcze nie przyszła na to odpowiednia pora. Niemniej jednak, muszę wspomnieć o kilku niesamowitościach, które już na początku podróży sprawiły, że naprawdę zaczęło do mnie docierać to, gdzie jestem. A konkretniej rzecz ujmując, jak daleko od domu przyszło mi spędzić najbliższe cztery miesiące. Tak, woda faktycznie wiruje w odwrotnym kierunku, gdy wyjmiemy korek z wanny. Nie znam się na fizyce, ale jestem pewna, że mówiliśmy o czymś podobnym w szkole. Oczywiście musi mieć to związek z ruchem obrotowym Ziemi, jej polem magnetycznym i faktem, że Australia znajduje się na południowej półkuli.
W Polsce czasem mówią na nią Antypody. Australijczycy lubią mówić o niej Down Under lub OZ. Jako filolog i językoznawca (pozwólcie, że poprawię sobie humor tytułując się w ten sposób), pozwolę sobie tutaj na krótką, lingwistyczną dygresję. Pierwszym odkrywcom Piątego Kontynentu wydało się, że odkryli wspomnianą już przeze mnie wcześniej mityczną Terra Australis Incognita. Nazwa się przyjęła i do dziś ma się bardzo dobrze, funkcjonuje pod taką postacią we wszystkich znanych mi językach. Frapującą nazwę Antypodów zawdzięczamy starożytnym Grekom. Antipodes, "naprzeciw stopy". Zastanawiano się też, czy na południowej półkuli chodzi się na przykład do góry nogami. Nazwa Down Under jest powszechnie używana i lubiana przez samych Australijczyków. W tym miejscu uważam za nieodzowne przypomnieć kultowy już kawałek grany przez australijską grupę Men at work w latach osiemdziesiątych.
Zachwyciła mnie też wersja zagrana przez nich na żywo na otwarciu Igrzysk Olimpijskich w Sydney. To piosenka, która łączy pokolenia Australijczyków. Osobiście uważam, że zarówno teledysk jak i jej dość absurdalny tekst doskonale oddają pewne cechy charakteru tego narodu. Mam tu na myśli głównie cudowny dystans do samych siebie i niejaką filozofię życiową, którą większość z Australijczyków faktycznie wyznaje, streszczającą się w jakże pięknym w swojej prostocie sformułowaniu no worries. Ale także dumę narodową. Australijczycy naprawdę kochają swój kraj i dają temu wyraz na każdym kroku. Większość produktów spożywczych sprzedawanych w supermarketach to produkty wytwarzane lokalnie, proudly made in Australia. Tak, oni naprawdę piszą na etykietach słowo proudly. Flagi narodowe widać wszędzie. Dosłownie wszędzie, na japonkach i majtkach włącznie. Rzecz, która prawdopodobnie byłaby karana wyrokiem sądowym w Polsce za bezczeszczenie symboli narodowych. Australijczycy, w przeciwieństwie do większości Europejczyków wykazują ogromny luz jeśli chodzi o te sprawy. Potrafię też śmiać się sami z siebie i wolni są od wielu uprzedzeń i stereotypów, które wciąż niestety pokutują na naszym kontynencie. Wynika to po części ze zwykłej, ludzkiej ignorancji – wielu Australijczyków zwyczajnie nie wie i nie interesuje się niczym, co dzieje się poza ich własnym krajem. Ale z drugiej strony, bierze się to z głęboko zakorzenionego poczucia równości, solidarności i wspólnotowości. I tego moglibyśmy się od nich uczyć. Australijczycy nie oceniają tak łatwo. Być może dlatego, że są tak daleko od wszelkich innych państw, że każdy gość „spoza” jest dla nich poniekąd atrakcyjny, szczególnie jeśli przybywa z Europy. Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy miałam tam poczucie, że ktoś mógłby mi zazdrościć, że jestem z Polski, że fajnie byłoby mieć nasze obywatelstwo. No bo w końcu to Unia Europejska. Do tej pory miałam dziwne wrażenie, że przedstawiając się Anglikowi bądź tez Francuzowi, patrzono na mnie trochę z góry. „Z Polski? Ahh… tak” - w domyśle „z tej Polski, gdzie kradną samochody, skąd przyjeżdżają do nas tani robotnicy, którzy zabierają pracę naszym ludziom, kraju fliziarzy, cwaniaków, hydraulików i alkoholików” (zdaję sobie sprawę, że trochę przesadzam, ale jednak…). Do tego pakietu niektórzy dorzucą kilka pozytywnych skojarzeń „ciężko pracują, znają języki, są wykształceni, mieli niełatwą historię, przeżyli II wojnę światową i komunizm” oraz garść nazwisk naszych sztandarowych postaci historycznych (Wałęsa, Chopin, Kopernik, Jan Paweł II), jest to jednak już wyższy intelektualny level. Ciężko zresztą kogoś winić za to, że nazwisko Chopin nie do końca z Polską się kojarzy. Ale jakieś skojarzenia zawsze jednak są. W Europie jest zwyczajnie za ciasno, od lat brakuje powietrza i przestrzeni dla tak wielu narodów i kultur, które przez setki lat jakoś musiały się wzajemnie znosić, ale wiadomo, nie zawsze było kolorowo. Poza tym, 2000 lat wspólnej historii też robi swoje i od pewnych skojarzeń uciec się po prostu nie da, nawet jeśli się ich po cichu, w głębi serca, wstydzimy. Natomiast w Australii tych skojarzeń nie ma. Ani negatywnych ani pozytywnych. Fajnie jest usłyszeć „that’s so cool”, jak się powie skąd się jest. W Australii Polska brzmi zdecydowanie egzotycznie. Historia potrafi być przewrotna: uważam, że to niesamowite w jaki sposób Australijczycy przekuli karę jaką było zesłanie w te najodleglejsze na Kuli Ziemskiej tereny w ogromny sukces jakim jest bezpieczeństwo, bogactwa naturalne i gospodarczy dobrobyt, którym kraj szczyci się na każdym kroku. Ma prawie wszystko, stara się importować jak najmniej. Men at Work śpiewają o niej „Land of Plenty”. I coś w tym jest, bo Australia jest dziś praktycznie samowystarczalna z punktu widzenia ekonomicznego i po prostu dobrze się żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz