poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wszystkie odcienie błękitu

Po tym, co wydarzyło się w Górach Błękitnych najwyraźniej test odwagi i wytrzymałości miałam już za sobą. Przed rzuceniem się jednak na prawdziwie głębokie wody, postanowiliśmy udać na jeszcze jeden kilkudniowy wyjazd, tym razem pod namioty. Z jednej strony był to po prostu alternatywny sposób na spędzenie weekendu, z drugiej jednak strony myślę, że był to też trochę test na to, jak razem funkcjonujemy w polowych warunkach. Muszę przyznać, że ja sama nie wiedziałam do końca czego się po sobie spodziewać. Owszem, wiedziałam co lubię, a czego nie, na ile mogę wytrzymać pewne ekstremalne sytuacje, bez jakich przedmiotów mogę się obejść, a które uważam za nieodzowne, ale z drugiej strony nie miałam najmniejszego pojęcia o tym, czego mogę oczekiwać po australijskim bezludziu, na którym niedługo przyszło nam spędzić kilka dobrych tygodni. Lepiej było dowiedzieć się tego na pewno, krok po kroku stopniując doznania.


Drifter chciał pokazać mi Booderee National Park, jakieś 2 godziny drogi na południe od Sydney. Zdecydowaliśmy się na pole namiotowe przy plaży zwanej Cave Beach. Zostałam uprzedzona o warunkach: camping był całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek dostępu do elektryczności. Jak nietrudno się domyślić, oznacza to w praktyce, że np. w prowizorycznie zbudowanym z cegłówki bloku, gdzie znajdowały się toalety nie było światła. Nocne wyprawy tylko z latarką. Bieżąca woda tylko zimna. Ze względu na poszanowanie otaczającej ten teren dzikiej przyrody, parking dla samochodów znajdował się 300 metrów od miejsca, gdzie spaliśmy. Brzmi całkiem lekkostrawnie. Mi też wtedy wydawało się, że to pestka, ale po przejściu tego odcinka jakieś 5 razy w te i z powrotem, w środku nocy, po ciemku i czasem pod górkę, obładowana całym sprzętem biwakowym, zmieniłam zdanie. Od tamtej pory, te traumatyczne 300 metrów stało się moim prototypowym odcinkiem, którym szacując wszelkie inne odległości.

Na miejsce dojechaliśmy po 22:00. Plan był taki, żeby być tam dużo wcześniej i rozbić namiot póki jeszcze będzie jasno, ale po drodze przydarzyła nam się dość interesująca przygoda. Pomyliliśmy drogę i Drifter skręcił w przeciwnym kierunku, ale nic nie wskazywało na to, że jedziemy nie tam, gdzie trzeba. Było jeszcze jasno, jechaliśmy jedną z dróg na terenie paru narodowego, wśród piachu i dość niskich krzewów i nagle moim oczom ukazał się... pierwszy, prawdziwy, żyjący na wolności kangur! W dodatku młody! Wysiadłam z samochodu, żeby się napatrzeć. Niesamowite, nierealne uczucie. Stał blisko, wcale się mnie nie bał. Drifter ostrzegł mnie, że to jednak dzikie zwierzęta i wcale nie są tak łagodne i spokojne, na jakie wyglądają. Pojechaliśmy dalej. Zaczął zapadać zmrok, a my wjechaliśmy w las, podążając wciąż tą samą, jedyną zresztą drogą. Dookoła było naprawdę pusto i w momencie, gdy zaczęło się ściemniać, ja zaczęłam tracić odwagę. I właśnie wtedy, w lesie zdarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę. Na horyzoncie ukazał się kolejny kangur. Tym razem całkiem sporych rozmiarów. Za nim następny, i następny... niektóre biegły skacząc wzdłuż drogi, majestatycznie, rytmicznie, czasami przemieszczając się szybciej od naszego samochodu, który grzązł w piachu polnej drogi. Inne wyskakiwały nam nagle na drogę. Czasem zza zakrętu wyłaniała się ciemna sylwetka dorosłego kangura patrzącego się spokojnie na auto... Zamknęłam okno. Dziwna była ta bliskość. Zaczęło się robić niebezpiecznie: kangury powodują ogromną ilość wypadków samochodowych, lubią wyskakiwać na drogę znienacka, a zderzenie się samochodu z kangurem nierzadko kończy się tragicznie. Są najaktywniejsze właśnie o zmroku. Zorientowaliśmy się, że jedziemy w złym kierunku dopiero po jakiś 30 minutach wolnej i ostrożnej jazdy. Dojazd do celu zajął nam ponad godzinę. Tamtej nocy widzieliśmy ponad 20 dzikich kangurów.

Na parkingu panowała czarna, głucha noc. Z pomocą latarek udało nam się wydobyć z bagażnika tylko podstawowy sprzęt, którego potrzebowaliśmy do rozbicia namiotu, żeby jako tako spędzić tę pierwszą noc. Do tego byliśmy przeraźliwie głodni. Drifter był naprawdę dzielny siłując się z namiotem w środku nocy. Długo zajęło nam znalezienie odpowiedniego miejsca, dookoła biwakowało już całkiem sporo osób. W końcu znaleźliśmy świetne miejsce, na płaskim terenie, pod drzewem. Zdziwiliśmy się dlaczego nikt do tej pory jeszcze się nim nie zainteresował. Wkrótce miało się okazać dlaczego... Bo długich bojach z rozkładaniem namiotu, pompowaniem materacy, rozkładaniem latarni gazowej zasiedliśmy w końcu do jakiegoś jedzenia i wypiliśmy po piwie, na które uważam, oboje naprawdę zasłużyliśmy. I wtedy za plecami usłyszałam i poczułam, że coś jakby spadło z drzewa. Coś dużego i ciężkiego i, co gorsza, poruszającego się. Wydałam z siebie jęk i sparaliżowana ze strachu, siedziałam, bo bałam się nawet obrócić i zobaczyć co to. Drifter zaczął się śmiać i powiedział "it's only a possum". Possum. No właśnie. Polskie tłumaczenie to chyba opos, choć nie do końca jestem przekonana, czy to to samo. Zwierzę przypominające swoim wyglądem lemura, z długim, futrzanym ogonem, szybkie i zwinne, wspinające się po drzewach dzięki swoim bardzo ostrym pazurom. Possumy to nocne zwierzęta, które uwielbiają wykradać jedzenie biwakującym. Odważyłam się spojrzeć mu w oczy, stał tuż obok mnie i miał chyba najwyraźniej ochotę złapać resztki jedzenia sprzed mojego nosa. Gapił się na mnie bezczelnie, a najgorsze było to, że w ogóle się mnie nie bał. Trzeba było konkretnie tupnąć o ziemię i pomachać obiema rękami, żeby w końcu uciekł. Po tym incydencie kompletnie nie mogłam się skupić. Cały czas towarzyszyła mi myśl, że w którymś momencie, zupełnie niespodziewanie possum wyląduje mi po prostu na głowie a ja wtedy umrę na zawał serca. Poza tym possumy nigdy nie dały nam spokojnie spać. Coś w nocy zawsze się ruszało, gryzło, szeleściło, łamało gałęzie. Moja wyobraźnia naprawdę podsuwała mi coraz to ciekawsze wizje. No ale usiedliśmy z powrotem. Potem Drifter namówił mnie nawet, żeby położyć się na śpiworach na trawie i popatrzeć w gwiazdy. Sporo mnie to kosztowało, bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na tej ciemnej, mokrej od rosy trawie wszystko się rusza, wszystko żyje i zaraz mnie pochłonie. Jedynym źródłem światła była nasza lampka na gaz. Dookoła ciemno. To był pierwszy raz w życiu, kiedy widziałam taką ciemność. Gęstą, nieprzeniknioną, bez końca. Księżyc tej nocy świecił słabo. Niebo było jednak całkowicie rozgwieżdżone. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie widziałam tylu gwiazd. Jakbyśmy byli na w innej przestrzeni kosmicznej. Nic nie zakłócało ich spokojnego migotania, na horyzoncie nie było żadnych sztucznych świateł. Wtedy uświadomiłam sobie jak trudno jest o takie doświadczenie żyjąc blisko miasta, z jego nieustającym jazgotem, ze sztucznymi światłami, neonami, bilboardami... Byliśmy tak zmęczeni, że tej nocy zasnęliśmy bez problemu i żadne possumy nie były w stanie zakłócić naszego głębokiego snu. A rano czekała mnie najwspanialsza chyba niespodzianka. Kilka metrów od naszego namiotu, tuż przy kranie z zimną wodą stał sobie najprawdziwszy kangur, strzygł figlarnie uszami. Dwa młode pasły się na trawie tuż obok. W takim otoczeniu spędziliśmy kolejne trzy noce. Do snu układały nas possumy, chowanie przed nimi jedzenia i pilnowanie, żeby nie przewróciły puszek z piwem stało się naszą główną wieczorną rozrywką. Budziły nas zawsze o 8:00 rano, jak w zegarku, swoim dziwnym śmiechem australijskie kukabary (kookaboora, śliczny, choć wyglądający na dość nieporadnego, ptak z rodziny zimorodków, zamiast śpiewać, wydaje z siebie bardzo intrygujący dźwięk podobny do śmiechu dziecka), przy śniadaniu towarzyszyły kangury. A brak ciepłej wody i elektryczności oraz wszelkie inne niewygody wynagrodziło niezawodne australijskie słońce i, jak się wkrótce miało okazać, luksus przebywania na całkowicie pustej, długiej na 5 kilometrów, piaszczystej plaży, którą odkryliśmy następnego dnia. Zresztą po co komu ciepła woda, skoro można wziąć kąpiel w krystalicznie czystej, słonej wodzie na prywatnej plaży...


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz