poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Kij do krykieta, ekspres do kawy i Buka za oknem...

...czyli jak wybrać, to, co naprawdę w podróży potrzebne i nie zwariować. Pierwszy dzień drogi: przyjazd do Batemans Bay i nasz pierwszy camping.


Przezorny zawsze ubezpieczony. Dlatego też nasze długie przygotowania do dwumiesięcznej wyprawy nie ograniczyły się do załatwienia odpowiedniego środka transportu, ale dotyczyły również jego szczegółowego wyposażenia. Było kilka wizyt w sklepach ze sprzętem turystycznym, nie obeszło się też bez pomocy ze strony rodziny: wszak wiadomo, że babcia to ostoja niepotrzebnych nikomu przydasiów, które po 50 latach okazują się nagle niezastąpione w pewnych okolicznościach. Dostaliśmy więc prześcieradła, śpiwory, garnki, ściereczki i sprzęt kuchenny, karimatę, świeczki, noże, wełniany koc, detergenty, wąż ogrodowy, latarki, baterie, stare mapy i atlasy samochodowe. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Przy okazji w garażu znalazło się dużo innych ciekawych rzeczy, takich jak zakurzona, walająca się po podłodze praca magisterska Driftera. O budownictwie socjalnym, Le Corbusierze i planowaniu przestrzennym... Cóż, ja też traktowałam swoją jako przykrą konieczność, ale jednak na podłodze w piwnicy jeszcze nie wylądowała, widocznie to przychodzi z wiekiem. Znaleźliśmy też stary, drewniany kij do krykieta, którego Drifter używał jeszcze w szkole. Oczywiście ten osobliwy przedmiot trafił na szczyt naszej listy "koniecznych podczas campingu" rzeczy. Jakoś w końcu trzeba zabić nudę, a nie ma telewizji, Internetu i zasięgu telefonicznego (nareszcie!). Wzięliśmy więc freesby, vortex (taka śmieszna piankowa strzałka do rzucania), rakiety tenisowe, rakietki Dunlop, badminton, szachy, wędki, krzyżówki, masę książek, a nawet deskę surfingową (!). Muszę przyznać, że wszystkie te rzeczy okazały się przydatne podczas drogi, ale nie mieliśmy tak naprawdę czasu, żeby długo się nimi cieszyć. I co najlepsze, nawet bez nich nigdy nam się nie nudziło.  Trochę to grzebanie w garażu babci trwało trwało, ale dzięki temu udało się zaoszczędzić sporo pieniędzy. Dorzuciliśmy do samochodu jeszcze kilka praktycznych prezentów, które dostaliśmy w Boxing Day, tuż przed wyjazdem. W tym miejscu chcielibyśmy BARDZO podziękować św. Mikołajowi za GPS, bo gdyby nie on, to może i nie byłoby nas tu dzisiaj, a przed wyjazdem bardzo hojraczyliśmy, że na pewno damy radę bez takich zbędnych "gadżetów". Apeluję: jadąc w australijską dzicz weźcie ze sobą GPS. I nie dlatego, że łatwo się gdzieś tam na pustyni zgubić, bo jeśli jedziecie drogą asfaltową, to w zasadzie macie tylko jedną do wyboru trasę z południa na północ w zasięgu kilku tysięcy kilometrów, a na ekranie widnieje napis "turn left, 400 km". GPS przydaje się przede wszystkim w poszukiwaniu paliwa, bo wskazuje wszystkie pobliskie stacje benzynowe, a paliwo jest w tym przypadku kwestią witalną. Niemniej jednak, nawet z GPS-em można wpakować się w niezłe tarapaty, jeśli chodzi o benzynę, ale o tym za w kolejnym poście. Wydawało nam się także, że spakowaliśmy naprawdę wszystko, czego będziemy w drodze potrzebować, ale człowiek uczy się na błędach, wkrótce okazało się bowiem, że o kilku rzeczach nie pomyśleliśmy, a ich brak dał się nam wyraźnie odczuć. 27 grudnia czuliśmy jednak, że jesteśmy gotowi do podróży. Samochód spakowany, radio naprawione, paliwo zatankowane. Ruszyliśmy więc w drogę. Pamiętam, że na początek poszła płyta Kanye West i choć nigdy za nim specjalnie nie przepadałam, od tamtej pory jestem uzależniona od kilku utworów, bo kojarzą mi się bardzo pozytywnie z poszczególnymi etapami podróży.





Kropił deszcz i wiał mocny wiatr, ale my byliśmy tego dnia w doskonałym humorze. Odkręciliśmy szyby. W pewnym momencie powstał w samochodzie taki przeciąg, że zwiało mi z głowy słomkowy kapelusz, który specjalnie upolowałam na wyprzedażach tuż przed wyjazdem, wiecie, taki w stylu Krokodyla Dundee. No i kapelusz wyleciał przez okno. Trzeba było zawrócić (a jak!), jakiś dobrych kilkaset metrów, ale w końcu udało nam się go znaleźć gdzieś na poboczu. Dobry znak na szczęście :) Mieliśmy trzy dni i dwie noce na dojazd do Melbourne, które znajduje się ponad 1000 km na południe od Sydney. Mieliśmy się tam stawić 29 grudnia, aby odebrać dwójkę znajomych z lotniska i wspólnie pojechać na trzydniowy Pyramid Festival na Philip's Island, na południe od Melbourne. W Sylwestra mieli grać N.E.R.D., a my mieliśmy biwakować wraz z hipisami, rockmanami i innymi ciekawymi osobnikami przez całe 3 dni, na wydeptanej trawie, korzystając z Toi Toia. Tak więc, jak możecie się domyśleć, musieliśmy się spieszyć, bo było do czego, a mieliśmy do pokonania średnio 300 kilometrów dziennie. W pierwszy dzień "we took it easy" i dojechaliśmy "tylko" do Batemans Bay, 280 km na południe od Sydney. Nasza "Biblia Campera", czyli atlas z zaznaczonymi miejscami kempingowymi w całej Australii z pełnym opisem wszelkich udogodnień, pokierowała nas na małą polanę, tuż za miastem, gdzie można było zatrzymać się na noc za darmo samochodem lub nawet rozbić namiot. Takie darmowe pola biwakowe są oczywiście skromne i prowizoryczne, ale równocześnie często są bardzo malowniczo położone i mają to, co do szczęścia potrzeba, czyli dostęp do wody (nie zawsze pitnej), kontener na śmieci i jakąś drewnianą budkę, gdzie jest toaleta (bez elektryczności, ale uwaga, za to zawsze z papierem toaletowym i bieżącą wodą, choć czasem jest to deszczówka). Nie muszę chyba nawet mówić jak bardzo pomagają zaoszczędzić pieniądze podczas podróży. Przyjechaliśmy już po zmroku, dlatego nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak wyglądało to miejsce. Poszliśmy spać bez kolacji, po szybkim myciu zębów przy świetle latarki. Pierwsza noc w campervanie, był stres, muszę przyznać. Po pierwsze jak sobie logistycznie ze wszystkim poradzić, jak rozłożyć pufy, żeby powstało z nich wygodne miejsce do spania, jak zadbać o higienę osobistą, w końcu, jak zwalczyć własny strach, nocując na polanie, przy dość uczęszczanej drodze. Chyba najtrudniej było mi tak po prostu zasnąć przy oknie, które było jedyną barierą, która dzieliła mnie od Reszty. Przestrzeni, Ciszy, Ciemności. Drifter po dżentelmeńsku zajął miejsce przy suwanych drzwiach, u mnie budziło to szczerą panikę.  Wyobrażałam sobie na przykład jak rano otwieramy drzwi a tam stoi kangur i patrzy się na nas. Albo co gorsza, wyobrażałam sobie, że w nocy chcę wyjrzeć przez okno, a tam stoi jakiś świr i patrzy się na mnie w milczeniu błyszczącymi i obłąkanymi oczami. Wiecie, trochę tak jak Buka z Muminków. Najwyższe stadium strachu, jak dla mnie. Dlatego też stałam się fanatykiem zasłaniania okien na noc. Na szczęście mieliśmy zasłony dookoła całego samochodu. Nigdy nie chciałam ich odsuwać, jak na zewnątrz było ciemno. Najczęściej siedzieliśmy przy zwykłej świeczce, myśl o tym co może być za oknem często nie dawała mi spokoju.

Ostatecznie pierwsza noc upłynęła spokojnie, myślę, że nawet ja byłam zbyt wszystkim przejęta i chyba też tak zwyczajnie, po ludzku zmęczona, żeby tym razem wyobrażać sobie Bukę za moim oknem, dlatego też zasnęłam jak niemowlę. Poranek był cudny! Dziki camping okazał się dużo bardziej malowniczy, niż na to wskazywało. Biwakowaliśmy wśród wysokich, ale rzadko rosnących drzew, była przestrzeń, było słońce, byli ludzie dookoła, sporo prywatnych samochodów, ale zdarzyło się też kilka dużych przyczep kempingowych. Na nasze szczęście nie zapomnieliśmy o nieodzownym zestawie śniadaniowym: zapałki,  plastikowe miseczki na płatki i musli, ceramiczne kubki, włoski ekspres do kawy i metalowy garnuszek do podgrzania mleka. Świeci słońce. Ptaki śpiewają. Kawa nastawiona. Nigdzie nam się nie spieszy. Pachnie leśnym poszyciem i trochę eukaliptusami, a trochę naszą świeżo parzoną kawą. I przede wszystkim jest nowy dzień. I świeci słońce :)



3 komentarze:

  1. Bardzo dobrze się czyta, prawie jak serial... :P Czekam na kolejny post ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bruce na zdjęciu! :D wreszcie mam majówkową chwilę, żeby poczytać bloga. Dobrze się czyta, nawet jak 3/4 historii znam z opowieści ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. dziękuję za pozytywne komentarze, to daje motywację do dalszej pracy!

    OdpowiedzUsuń