Pierwszy poranek na drodze przywitał nas słonecznie. Jak już wcześniej wspomniałam, kawa też zrobiła swoje, dzień zaczęliśmy więc pełni dobrej energii. Kontynuowaliśmy trasę przemieszczając się Princess Highway na południe. Dookoła rozciągały się lasy i łąki, było mnóstwo zieleni i małych jezior, ponoć tamte tereny to raj dla wędkarzy (o czym nie zapomniał mnie poinformować Drifter), od czasu do czasu droga zbliżała się do oceanu, potem znów wcinała się w głąb lądu, drzewami. Po drodze mijaliśmy miejsca o egzotycznie brzmiących nazwach: Bimbimbie, Bumbo Lake, Tilba Tilba.
Tutaj miejsce na małą dygresję: skręcając na zachód z Princess Highway natrafimy na dwie malutkie miejscowości, Central Tilba i Tilba Tilba. W szczególności ta druga przykuła moją uwagę, jest to mianowicie stare, w większości zachowane oryginalnie australijskie miasteczko jeszcze z czasów pierwszych kolonizatorów. Miasteczko to może za dużo powiedziane, bo tak naprawdę to jest to szeregowa zabudowa drewnianych, jednopiętrowych domów wzdłuż jednej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z jakiś jednak powodów, Tilba Tilba jest bardzo często odwiedzana przez turystów, prawdopodobnie ze względu na to, że przynależy to tzw. heritage sites, ważnych lub po prostu dobrze zachowanych miejsc związanych z przeszłością Australii. Musiało minąć trochę czasu, zanim nauczyłam się doceniać takie miejsca, my Europejczycy (i Eurocentrycy) przykładamy do wszystkiego swoją miarkę i jak coś ma "tylko" 200 lat, to dla nas nie ma mowy o zabytku, myślimy, że nawet nie warto się fatygować. Tilba Tilba to jednak urocze miejsce z najlepszymi chyba na świecie pumpkin pies, sprzedawanymi na gorąco w jednej (jedynej?) z tradycyjnych piekarni. Sprzedają tam też ręcznie wyrabianą krówkę (fudge, nie można to jakoś inaczej nazwać po polsku?), a prowadzenie maleńkiego sklepu o wyglądzie jak z początku XX wieku to wspólny, rodzinny biznes.
Jadąc przez tamte tereny nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że robi się coraz puściej i puściej. Dookoła nas było więcej krów i baranów niż ludzi. Były też pierwsze znaki drogowe ostrzegające przed wombatami, ale nie udało nam się zobaczyć wtedy ani jednego (nie licząc jednego, ogromnego zdechłego wombata, który leżał przy drodze, smutny widok). Jeśli miałabym do czegoś porównać tamtejsze krajobrazy to wskazałabym na Hobbiton z Władcy Pierścieni. Film był zresztą kręcony w Nowej Zelandii, a jeśli chodzi o pejzaże, to myślę, że kraje te mają wiele wspólnego. Było przede wszystkim zielono. Powietrze było czyste, rześkie. Jednopasmówka, którą jechaliśmy wiła się w górę i w dół po okolicznych pagórkach. Cała ta atmosfera przypominała sielankę. Nic dziwnego zresztą, bo jak się potem dowiedziałam, przejeżdżaliśmy właśnie przez tereny rezerwatu przyrody Goura i parku narodowego Wallanga Lakes. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedną z najsłynniejszych w Australii fabrykę serów w miejscowości Bega i najedliśmy się do syta na darmowej degustacji, wracając do kolejki raz po raz, dopóki nasze twarze nie stały się już żenująco rozpoznawalne dla pracowników. Pojechaliśmy więc dalej, przez miasteczko o malowniczo brzmiącej nazwie Eden, po czym postanowiliśmy zboczyć jakieś 20 km na wschód, do miejscowości położonej nad brzegiem morza o nazwie Malacoota. Powodem, dla którego pozwoliliśmy sobie na odbicie od głównej drogi było głównie to, że Drifter bardzo chciał się wykąpać w morzu. Ja chciałam się wykąpać w ogóle, bo poprzedniej nocy na campingu gdzie spaliśmy nie było takiej możliwości. Szukaliśmy więc miejsca, gdzie byłaby szansa na prysznic lub przynajmniej orzeźwiającą kąpiel w morzu. Woda była lodowata, był już dość późny wieczór. Na szczęście potem udało nam się zaparkować przy ogromnym polu namiotowym, gdzie były wszystkie udogodnienia, zdecydowałam się więc zakraść się nielegalnie ja jego teren i wziąć ciepły prysznic. Bosko! Drifter w tym czasie przygotowywał kolację, dojedliśmy wszystkie resztki ze Świąt Bożego Narodzenia podsmażając je na polowym BBQ i ruszyliśmy dalej.
Zaczęło się robić późno, a nam kończyła się benzyna. Okazało się, że niestety był pewien problem z samochodem. I to dość poważny. Za wcześnie ucieszyliśmy się z opcji duel-fuel. Sprzedawca camepervana nie raczył nas bowiem poinformować o tym, że montaż baku na gaz odbył się kosztem baku na paliwo, w związku z czym samochód był w stanie zatankować maksymalnie benzyny na... 200-220 km! Do tego dochodził tańszy gaz, ale na nim byliśmy w stanie wyciągnąć nie więcej niż 70-90 km. Byliśmy załamani. Przed nami 2 miesiące na drodze, a co niecałe 300 km trzeba zatrzymać się na stacji benzynowej. Wkrótce stacje benzynowe miały się stać naszym drugim domem, gdzie jadaliśmy, zaopatrywaliśmy się w niezbędne produkty, szukaliśmy towarzystwa, dbaliśmy o higienę osobistą, gdzie wskazywano nam drogę, zabawiano rozmową, dawano rady i wskazówki. Postanowiliśmy podejść z dystansem do całej sytuacji i, aby uchwycić jej ironiczny wydźwięk zaczęliśmy robić zdjęcia mojemu pluszowemu Wombatowi (ma na imię Bruce) z pracownikami wszystkich stacji, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Był z tego niezły ubaw, a sami pracownicy byli zachwyceni pomysłem i niejednokrotnie w kreatywny sposób improwizowali przed kamerą :)
W planach mieliśmy dojechać aż do Lakes Entrance, czyli miejscowości, z której byłoby już ciut bliżej do Melbourne, gdzie mieliśmy przyjechać na następny dzień. Niestety, zaufaliśmy za bardzo GPS-owi, który wskazał nam stację benzynową w małej miejscowości Orbost jako działającą. Okazało się, że stacja nie była otwarta 24/7. W związku z powyższym, przyszło nam spędzić noc na stacji benzynowej. Bez toalety i bieżącej wody. Dopóki był naładowany akumulator działał mały kranik w samochodzie, elektryczna lampka i radio. Jak już padł akumulator to zostały nam tylko świeczki i gitara. Chcąc nie chcąc, wyszła nam z tego bardzo przyjemna i całkiem romantyczna atmosfera. No może z wyjątkiem cystern z benzyna i butli z gazem za oknem... Zamiast romantycznej kolacji zjedliśmy jednak jakieś resztki z lodówki, a póki jeszcze radio grało zapodaliśmy Finka, który towarzyszył nam od zawsze, a tamtej nocy został odkryty na nowo. Zabawne, jak bardzo udało nam się zaczarować tę noc. Na początku byliśmy wściekli, że coś nie poszło zgodnie z planem, ale potem obróciliśmy to w żart i zaczęliśmy doceniać swoje własne towarzystwo. Okazało się, że przy totalnym braku środków i potencjalnych zapychaczy czasu, takich jak komórki i laptopy, bawiliśmy się doskonale. Było granie na gitarze i rozmowy późną nocą. najzabawniejszy był jednak poranek. Stacja się zaludniła, było dużo ruchu i zamieszania. Bardzo, ale tak naprawdę BARDZO chciałam się móc jakkolwiek umyć. Postanowiliśmy więc wypróbować jeden z naszych ciekawych zakupów na potrzeby podróży, mianowicie przenośny prysznic solarny :) jest to gumowa torebka, która może pomieścić 5 litrów wody i która posiada coś w rodzaju głowicy prysznica, z której leje się woda. Zawiesiliśmy ten cudowny sprzęt na pobliskim, wysokim drzewie i w kostiumach kąpielowych braliśmy prysznic. Obok jakaś rodzina zatrzymała się na piknik-śniadanie... Wydaje mi się, że tamtego dnia staliśmy się główną atrakcją okolicy... Od tamtej pory postanowiliśmy wozić ze sobą kanister benzyny w zapasie. Tak na wszelki wypadek. I ruszyliśmy na południe, do Melbourne.