piątek, 27 kwietnia 2012

Heading South: niespodziewana noc na stacji benzynowej i prysznic pod chmurką

Pierwszy poranek  na drodze przywitał nas słonecznie. Jak już wcześniej wspomniałam, kawa też zrobiła swoje, dzień zaczęliśmy więc pełni dobrej energii. Kontynuowaliśmy trasę przemieszczając się Princess Highway na południe. Dookoła rozciągały się lasy i łąki, było mnóstwo zieleni i małych jezior, ponoć tamte tereny to raj dla wędkarzy (o czym nie zapomniał mnie poinformować Drifter), od czasu do czasu droga zbliżała się do oceanu, potem znów wcinała się w głąb lądu, drzewami. Po drodze mijaliśmy miejsca o egzotycznie brzmiących nazwach: Bimbimbie, Bumbo Lake, Tilba Tilba.

Tutaj miejsce na małą dygresję: skręcając na zachód z Princess Highway natrafimy na dwie malutkie miejscowości, Central Tilba i Tilba Tilba. W szczególności ta druga przykuła moją uwagę, jest to mianowicie stare, w większości zachowane oryginalnie australijskie miasteczko jeszcze z czasów pierwszych kolonizatorów. Miasteczko to może za dużo powiedziane, bo tak naprawdę to jest to szeregowa zabudowa drewnianych, jednopiętrowych domów wzdłuż jednej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z jakiś jednak powodów, Tilba Tilba jest bardzo często odwiedzana przez turystów, prawdopodobnie ze względu na to, że przynależy to tzw. heritage sites, ważnych lub po prostu dobrze zachowanych miejsc związanych z przeszłością Australii. Musiało minąć trochę czasu, zanim nauczyłam się doceniać takie miejsca, my Europejczycy (i Eurocentrycy) przykładamy do wszystkiego swoją miarkę i jak coś ma "tylko" 200 lat, to dla nas nie ma mowy o zabytku, myślimy, że nawet nie warto się fatygować. Tilba Tilba to jednak urocze miejsce z najlepszymi chyba na świecie pumpkin pies, sprzedawanymi na gorąco w jednej (jedynej?) z tradycyjnych piekarni. Sprzedają tam też ręcznie wyrabianą krówkę (fudge, nie można to jakoś inaczej nazwać po polsku?), a prowadzenie maleńkiego sklepu o wyglądzie jak z początku XX wieku to wspólny, rodzinny biznes.




Jadąc przez tamte tereny nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że robi się coraz puściej i puściej. Dookoła nas było więcej krów i baranów niż ludzi. Były też pierwsze znaki drogowe ostrzegające przed wombatami, ale nie udało nam się zobaczyć wtedy ani jednego (nie licząc jednego, ogromnego zdechłego wombata, który leżał przy drodze, smutny widok). Jeśli miałabym do czegoś porównać tamtejsze krajobrazy to wskazałabym na Hobbiton z Władcy Pierścieni. Film był zresztą kręcony w Nowej Zelandii, a jeśli chodzi o pejzaże, to myślę, że kraje te mają wiele wspólnego. Było przede wszystkim zielono. Powietrze było czyste, rześkie. Jednopasmówka, którą jechaliśmy wiła się w górę i w dół po okolicznych pagórkach. Cała ta atmosfera przypominała sielankę. Nic dziwnego zresztą, bo jak się potem dowiedziałam, przejeżdżaliśmy właśnie przez tereny rezerwatu przyrody Goura i parku narodowego Wallanga Lakes. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedną z najsłynniejszych w Australii fabrykę serów w miejscowości Bega i najedliśmy się do syta na darmowej degustacji, wracając do kolejki raz po raz, dopóki nasze twarze nie stały się już żenująco rozpoznawalne dla pracowników. Pojechaliśmy więc dalej, przez miasteczko o malowniczo brzmiącej nazwie Eden, po czym postanowiliśmy zboczyć jakieś 20 km na wschód, do miejscowości położonej nad brzegiem morza o nazwie Malacoota. Powodem, dla którego pozwoliliśmy sobie na odbicie od głównej drogi było głównie to, że Drifter bardzo chciał się wykąpać w morzu. Ja chciałam się wykąpać w ogóle, bo poprzedniej nocy na campingu gdzie spaliśmy nie było takiej możliwości. Szukaliśmy więc miejsca, gdzie byłaby szansa na prysznic lub przynajmniej orzeźwiającą kąpiel w morzu. Woda była lodowata, był już dość późny wieczór. Na szczęście potem udało nam się zaparkować przy ogromnym polu namiotowym, gdzie były wszystkie udogodnienia, zdecydowałam się więc zakraść się nielegalnie ja jego teren i wziąć ciepły prysznic. Bosko! Drifter w tym czasie przygotowywał kolację, dojedliśmy wszystkie resztki ze Świąt Bożego Narodzenia podsmażając je na polowym BBQ i ruszyliśmy dalej.





Zaczęło się robić późno, a nam kończyła się benzyna. Okazało się, że niestety był pewien problem z samochodem. I to dość poważny. Za wcześnie ucieszyliśmy się z opcji duel-fuel. Sprzedawca camepervana nie raczył nas bowiem poinformować o tym, że montaż baku na gaz odbył się kosztem baku na paliwo, w związku z czym samochód był w stanie zatankować maksymalnie benzyny na... 200-220 km! Do tego dochodził tańszy gaz, ale na nim byliśmy w stanie wyciągnąć nie więcej niż 70-90 km. Byliśmy załamani. Przed nami 2 miesiące na drodze, a co niecałe 300 km trzeba zatrzymać się na stacji benzynowej. Wkrótce stacje benzynowe miały się stać naszym drugim domem, gdzie jadaliśmy, zaopatrywaliśmy się w niezbędne produkty, szukaliśmy towarzystwa, dbaliśmy o higienę osobistą, gdzie wskazywano nam drogę, zabawiano rozmową, dawano rady i wskazówki. Postanowiliśmy podejść z dystansem do całej sytuacji i, aby uchwycić jej ironiczny wydźwięk zaczęliśmy robić zdjęcia mojemu pluszowemu Wombatowi (ma na imię Bruce) z pracownikami wszystkich stacji, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Był z tego niezły ubaw, a sami pracownicy byli zachwyceni pomysłem i niejednokrotnie w kreatywny sposób improwizowali przed kamerą :)




W planach mieliśmy dojechać aż do Lakes Entrance, czyli miejscowości, z której byłoby już ciut bliżej do Melbourne, gdzie mieliśmy przyjechać na następny dzień. Niestety, zaufaliśmy za bardzo GPS-owi, który wskazał nam stację benzynową w małej miejscowości Orbost jako działającą. Okazało się, że stacja nie była otwarta 24/7. W związku z powyższym, przyszło nam spędzić noc na stacji benzynowej. Bez toalety i bieżącej wody. Dopóki był naładowany akumulator działał mały kranik w samochodzie, elektryczna lampka i radio. Jak już padł akumulator to zostały nam tylko świeczki i gitara. Chcąc nie chcąc, wyszła nam z tego bardzo przyjemna i całkiem romantyczna atmosfera. No może z wyjątkiem cystern z benzyna i butli z gazem za oknem... Zamiast romantycznej kolacji zjedliśmy jednak jakieś resztki z lodówki, a póki jeszcze radio grało zapodaliśmy Finka, który towarzyszył nam od zawsze, a tamtej nocy został odkryty na nowo. Zabawne, jak bardzo udało nam się zaczarować tę noc. Na początku byliśmy wściekli, że coś nie poszło zgodnie z planem, ale potem obróciliśmy to w żart i zaczęliśmy doceniać swoje własne towarzystwo. Okazało się, że przy totalnym braku środków i potencjalnych zapychaczy czasu, takich jak komórki i laptopy, bawiliśmy się doskonale. Było granie na gitarze i rozmowy późną nocą. najzabawniejszy był jednak poranek. Stacja się zaludniła, było dużo ruchu i zamieszania. Bardzo, ale tak naprawdę BARDZO chciałam się móc jakkolwiek umyć. Postanowiliśmy  więc wypróbować jeden z naszych ciekawych zakupów na potrzeby podróży, mianowicie  przenośny prysznic solarny :) jest to gumowa torebka, która może pomieścić 5 litrów wody  i która posiada coś w rodzaju głowicy prysznica, z której leje się woda. Zawiesiliśmy ten cudowny sprzęt na pobliskim, wysokim drzewie i w kostiumach kąpielowych braliśmy prysznic. Obok jakaś rodzina zatrzymała się na piknik-śniadanie... Wydaje mi się, że tamtego dnia staliśmy się główną atrakcją okolicy... Od tamtej pory postanowiliśmy wozić ze sobą kanister benzyny w zapasie. Tak na wszelki wypadek. I ruszyliśmy na południe, do Melbourne.





poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Kij do krykieta, ekspres do kawy i Buka za oknem...

...czyli jak wybrać, to, co naprawdę w podróży potrzebne i nie zwariować. Pierwszy dzień drogi: przyjazd do Batemans Bay i nasz pierwszy camping.


Przezorny zawsze ubezpieczony. Dlatego też nasze długie przygotowania do dwumiesięcznej wyprawy nie ograniczyły się do załatwienia odpowiedniego środka transportu, ale dotyczyły również jego szczegółowego wyposażenia. Było kilka wizyt w sklepach ze sprzętem turystycznym, nie obeszło się też bez pomocy ze strony rodziny: wszak wiadomo, że babcia to ostoja niepotrzebnych nikomu przydasiów, które po 50 latach okazują się nagle niezastąpione w pewnych okolicznościach. Dostaliśmy więc prześcieradła, śpiwory, garnki, ściereczki i sprzęt kuchenny, karimatę, świeczki, noże, wełniany koc, detergenty, wąż ogrodowy, latarki, baterie, stare mapy i atlasy samochodowe. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Przy okazji w garażu znalazło się dużo innych ciekawych rzeczy, takich jak zakurzona, walająca się po podłodze praca magisterska Driftera. O budownictwie socjalnym, Le Corbusierze i planowaniu przestrzennym... Cóż, ja też traktowałam swoją jako przykrą konieczność, ale jednak na podłodze w piwnicy jeszcze nie wylądowała, widocznie to przychodzi z wiekiem. Znaleźliśmy też stary, drewniany kij do krykieta, którego Drifter używał jeszcze w szkole. Oczywiście ten osobliwy przedmiot trafił na szczyt naszej listy "koniecznych podczas campingu" rzeczy. Jakoś w końcu trzeba zabić nudę, a nie ma telewizji, Internetu i zasięgu telefonicznego (nareszcie!). Wzięliśmy więc freesby, vortex (taka śmieszna piankowa strzałka do rzucania), rakiety tenisowe, rakietki Dunlop, badminton, szachy, wędki, krzyżówki, masę książek, a nawet deskę surfingową (!). Muszę przyznać, że wszystkie te rzeczy okazały się przydatne podczas drogi, ale nie mieliśmy tak naprawdę czasu, żeby długo się nimi cieszyć. I co najlepsze, nawet bez nich nigdy nam się nie nudziło.  Trochę to grzebanie w garażu babci trwało trwało, ale dzięki temu udało się zaoszczędzić sporo pieniędzy. Dorzuciliśmy do samochodu jeszcze kilka praktycznych prezentów, które dostaliśmy w Boxing Day, tuż przed wyjazdem. W tym miejscu chcielibyśmy BARDZO podziękować św. Mikołajowi za GPS, bo gdyby nie on, to może i nie byłoby nas tu dzisiaj, a przed wyjazdem bardzo hojraczyliśmy, że na pewno damy radę bez takich zbędnych "gadżetów". Apeluję: jadąc w australijską dzicz weźcie ze sobą GPS. I nie dlatego, że łatwo się gdzieś tam na pustyni zgubić, bo jeśli jedziecie drogą asfaltową, to w zasadzie macie tylko jedną do wyboru trasę z południa na północ w zasięgu kilku tysięcy kilometrów, a na ekranie widnieje napis "turn left, 400 km". GPS przydaje się przede wszystkim w poszukiwaniu paliwa, bo wskazuje wszystkie pobliskie stacje benzynowe, a paliwo jest w tym przypadku kwestią witalną. Niemniej jednak, nawet z GPS-em można wpakować się w niezłe tarapaty, jeśli chodzi o benzynę, ale o tym za w kolejnym poście. Wydawało nam się także, że spakowaliśmy naprawdę wszystko, czego będziemy w drodze potrzebować, ale człowiek uczy się na błędach, wkrótce okazało się bowiem, że o kilku rzeczach nie pomyśleliśmy, a ich brak dał się nam wyraźnie odczuć. 27 grudnia czuliśmy jednak, że jesteśmy gotowi do podróży. Samochód spakowany, radio naprawione, paliwo zatankowane. Ruszyliśmy więc w drogę. Pamiętam, że na początek poszła płyta Kanye West i choć nigdy za nim specjalnie nie przepadałam, od tamtej pory jestem uzależniona od kilku utworów, bo kojarzą mi się bardzo pozytywnie z poszczególnymi etapami podróży.





Kropił deszcz i wiał mocny wiatr, ale my byliśmy tego dnia w doskonałym humorze. Odkręciliśmy szyby. W pewnym momencie powstał w samochodzie taki przeciąg, że zwiało mi z głowy słomkowy kapelusz, który specjalnie upolowałam na wyprzedażach tuż przed wyjazdem, wiecie, taki w stylu Krokodyla Dundee. No i kapelusz wyleciał przez okno. Trzeba było zawrócić (a jak!), jakiś dobrych kilkaset metrów, ale w końcu udało nam się go znaleźć gdzieś na poboczu. Dobry znak na szczęście :) Mieliśmy trzy dni i dwie noce na dojazd do Melbourne, które znajduje się ponad 1000 km na południe od Sydney. Mieliśmy się tam stawić 29 grudnia, aby odebrać dwójkę znajomych z lotniska i wspólnie pojechać na trzydniowy Pyramid Festival na Philip's Island, na południe od Melbourne. W Sylwestra mieli grać N.E.R.D., a my mieliśmy biwakować wraz z hipisami, rockmanami i innymi ciekawymi osobnikami przez całe 3 dni, na wydeptanej trawie, korzystając z Toi Toia. Tak więc, jak możecie się domyśleć, musieliśmy się spieszyć, bo było do czego, a mieliśmy do pokonania średnio 300 kilometrów dziennie. W pierwszy dzień "we took it easy" i dojechaliśmy "tylko" do Batemans Bay, 280 km na południe od Sydney. Nasza "Biblia Campera", czyli atlas z zaznaczonymi miejscami kempingowymi w całej Australii z pełnym opisem wszelkich udogodnień, pokierowała nas na małą polanę, tuż za miastem, gdzie można było zatrzymać się na noc za darmo samochodem lub nawet rozbić namiot. Takie darmowe pola biwakowe są oczywiście skromne i prowizoryczne, ale równocześnie często są bardzo malowniczo położone i mają to, co do szczęścia potrzeba, czyli dostęp do wody (nie zawsze pitnej), kontener na śmieci i jakąś drewnianą budkę, gdzie jest toaleta (bez elektryczności, ale uwaga, za to zawsze z papierem toaletowym i bieżącą wodą, choć czasem jest to deszczówka). Nie muszę chyba nawet mówić jak bardzo pomagają zaoszczędzić pieniądze podczas podróży. Przyjechaliśmy już po zmroku, dlatego nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak wyglądało to miejsce. Poszliśmy spać bez kolacji, po szybkim myciu zębów przy świetle latarki. Pierwsza noc w campervanie, był stres, muszę przyznać. Po pierwsze jak sobie logistycznie ze wszystkim poradzić, jak rozłożyć pufy, żeby powstało z nich wygodne miejsce do spania, jak zadbać o higienę osobistą, w końcu, jak zwalczyć własny strach, nocując na polanie, przy dość uczęszczanej drodze. Chyba najtrudniej było mi tak po prostu zasnąć przy oknie, które było jedyną barierą, która dzieliła mnie od Reszty. Przestrzeni, Ciszy, Ciemności. Drifter po dżentelmeńsku zajął miejsce przy suwanych drzwiach, u mnie budziło to szczerą panikę.  Wyobrażałam sobie na przykład jak rano otwieramy drzwi a tam stoi kangur i patrzy się na nas. Albo co gorsza, wyobrażałam sobie, że w nocy chcę wyjrzeć przez okno, a tam stoi jakiś świr i patrzy się na mnie w milczeniu błyszczącymi i obłąkanymi oczami. Wiecie, trochę tak jak Buka z Muminków. Najwyższe stadium strachu, jak dla mnie. Dlatego też stałam się fanatykiem zasłaniania okien na noc. Na szczęście mieliśmy zasłony dookoła całego samochodu. Nigdy nie chciałam ich odsuwać, jak na zewnątrz było ciemno. Najczęściej siedzieliśmy przy zwykłej świeczce, myśl o tym co może być za oknem często nie dawała mi spokoju.

Ostatecznie pierwsza noc upłynęła spokojnie, myślę, że nawet ja byłam zbyt wszystkim przejęta i chyba też tak zwyczajnie, po ludzku zmęczona, żeby tym razem wyobrażać sobie Bukę za moim oknem, dlatego też zasnęłam jak niemowlę. Poranek był cudny! Dziki camping okazał się dużo bardziej malowniczy, niż na to wskazywało. Biwakowaliśmy wśród wysokich, ale rzadko rosnących drzew, była przestrzeń, było słońce, byli ludzie dookoła, sporo prywatnych samochodów, ale zdarzyło się też kilka dużych przyczep kempingowych. Na nasze szczęście nie zapomnieliśmy o nieodzownym zestawie śniadaniowym: zapałki,  plastikowe miseczki na płatki i musli, ceramiczne kubki, włoski ekspres do kawy i metalowy garnuszek do podgrzania mleka. Świeci słońce. Ptaki śpiewają. Kawa nastawiona. Nigdzie nam się nie spieszy. Pachnie leśnym poszyciem i trochę eukaliptusami, a trochę naszą świeżo parzoną kawą. I przede wszystkim jest nowy dzień. I świeci słońce :)



poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wszystkie odcienie błękitu

Po tym, co wydarzyło się w Górach Błękitnych najwyraźniej test odwagi i wytrzymałości miałam już za sobą. Przed rzuceniem się jednak na prawdziwie głębokie wody, postanowiliśmy udać na jeszcze jeden kilkudniowy wyjazd, tym razem pod namioty. Z jednej strony był to po prostu alternatywny sposób na spędzenie weekendu, z drugiej jednak strony myślę, że był to też trochę test na to, jak razem funkcjonujemy w polowych warunkach. Muszę przyznać, że ja sama nie wiedziałam do końca czego się po sobie spodziewać. Owszem, wiedziałam co lubię, a czego nie, na ile mogę wytrzymać pewne ekstremalne sytuacje, bez jakich przedmiotów mogę się obejść, a które uważam za nieodzowne, ale z drugiej strony nie miałam najmniejszego pojęcia o tym, czego mogę oczekiwać po australijskim bezludziu, na którym niedługo przyszło nam spędzić kilka dobrych tygodni. Lepiej było dowiedzieć się tego na pewno, krok po kroku stopniując doznania.


Drifter chciał pokazać mi Booderee National Park, jakieś 2 godziny drogi na południe od Sydney. Zdecydowaliśmy się na pole namiotowe przy plaży zwanej Cave Beach. Zostałam uprzedzona o warunkach: camping był całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek dostępu do elektryczności. Jak nietrudno się domyślić, oznacza to w praktyce, że np. w prowizorycznie zbudowanym z cegłówki bloku, gdzie znajdowały się toalety nie było światła. Nocne wyprawy tylko z latarką. Bieżąca woda tylko zimna. Ze względu na poszanowanie otaczającej ten teren dzikiej przyrody, parking dla samochodów znajdował się 300 metrów od miejsca, gdzie spaliśmy. Brzmi całkiem lekkostrawnie. Mi też wtedy wydawało się, że to pestka, ale po przejściu tego odcinka jakieś 5 razy w te i z powrotem, w środku nocy, po ciemku i czasem pod górkę, obładowana całym sprzętem biwakowym, zmieniłam zdanie. Od tamtej pory, te traumatyczne 300 metrów stało się moim prototypowym odcinkiem, którym szacując wszelkie inne odległości.

Na miejsce dojechaliśmy po 22:00. Plan był taki, żeby być tam dużo wcześniej i rozbić namiot póki jeszcze będzie jasno, ale po drodze przydarzyła nam się dość interesująca przygoda. Pomyliliśmy drogę i Drifter skręcił w przeciwnym kierunku, ale nic nie wskazywało na to, że jedziemy nie tam, gdzie trzeba. Było jeszcze jasno, jechaliśmy jedną z dróg na terenie paru narodowego, wśród piachu i dość niskich krzewów i nagle moim oczom ukazał się... pierwszy, prawdziwy, żyjący na wolności kangur! W dodatku młody! Wysiadłam z samochodu, żeby się napatrzeć. Niesamowite, nierealne uczucie. Stał blisko, wcale się mnie nie bał. Drifter ostrzegł mnie, że to jednak dzikie zwierzęta i wcale nie są tak łagodne i spokojne, na jakie wyglądają. Pojechaliśmy dalej. Zaczął zapadać zmrok, a my wjechaliśmy w las, podążając wciąż tą samą, jedyną zresztą drogą. Dookoła było naprawdę pusto i w momencie, gdy zaczęło się ściemniać, ja zaczęłam tracić odwagę. I właśnie wtedy, w lesie zdarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę. Na horyzoncie ukazał się kolejny kangur. Tym razem całkiem sporych rozmiarów. Za nim następny, i następny... niektóre biegły skacząc wzdłuż drogi, majestatycznie, rytmicznie, czasami przemieszczając się szybciej od naszego samochodu, który grzązł w piachu polnej drogi. Inne wyskakiwały nam nagle na drogę. Czasem zza zakrętu wyłaniała się ciemna sylwetka dorosłego kangura patrzącego się spokojnie na auto... Zamknęłam okno. Dziwna była ta bliskość. Zaczęło się robić niebezpiecznie: kangury powodują ogromną ilość wypadków samochodowych, lubią wyskakiwać na drogę znienacka, a zderzenie się samochodu z kangurem nierzadko kończy się tragicznie. Są najaktywniejsze właśnie o zmroku. Zorientowaliśmy się, że jedziemy w złym kierunku dopiero po jakiś 30 minutach wolnej i ostrożnej jazdy. Dojazd do celu zajął nam ponad godzinę. Tamtej nocy widzieliśmy ponad 20 dzikich kangurów.

Na parkingu panowała czarna, głucha noc. Z pomocą latarek udało nam się wydobyć z bagażnika tylko podstawowy sprzęt, którego potrzebowaliśmy do rozbicia namiotu, żeby jako tako spędzić tę pierwszą noc. Do tego byliśmy przeraźliwie głodni. Drifter był naprawdę dzielny siłując się z namiotem w środku nocy. Długo zajęło nam znalezienie odpowiedniego miejsca, dookoła biwakowało już całkiem sporo osób. W końcu znaleźliśmy świetne miejsce, na płaskim terenie, pod drzewem. Zdziwiliśmy się dlaczego nikt do tej pory jeszcze się nim nie zainteresował. Wkrótce miało się okazać dlaczego... Bo długich bojach z rozkładaniem namiotu, pompowaniem materacy, rozkładaniem latarni gazowej zasiedliśmy w końcu do jakiegoś jedzenia i wypiliśmy po piwie, na które uważam, oboje naprawdę zasłużyliśmy. I wtedy za plecami usłyszałam i poczułam, że coś jakby spadło z drzewa. Coś dużego i ciężkiego i, co gorsza, poruszającego się. Wydałam z siebie jęk i sparaliżowana ze strachu, siedziałam, bo bałam się nawet obrócić i zobaczyć co to. Drifter zaczął się śmiać i powiedział "it's only a possum". Possum. No właśnie. Polskie tłumaczenie to chyba opos, choć nie do końca jestem przekonana, czy to to samo. Zwierzę przypominające swoim wyglądem lemura, z długim, futrzanym ogonem, szybkie i zwinne, wspinające się po drzewach dzięki swoim bardzo ostrym pazurom. Possumy to nocne zwierzęta, które uwielbiają wykradać jedzenie biwakującym. Odważyłam się spojrzeć mu w oczy, stał tuż obok mnie i miał chyba najwyraźniej ochotę złapać resztki jedzenia sprzed mojego nosa. Gapił się na mnie bezczelnie, a najgorsze było to, że w ogóle się mnie nie bał. Trzeba było konkretnie tupnąć o ziemię i pomachać obiema rękami, żeby w końcu uciekł. Po tym incydencie kompletnie nie mogłam się skupić. Cały czas towarzyszyła mi myśl, że w którymś momencie, zupełnie niespodziewanie possum wyląduje mi po prostu na głowie a ja wtedy umrę na zawał serca. Poza tym possumy nigdy nie dały nam spokojnie spać. Coś w nocy zawsze się ruszało, gryzło, szeleściło, łamało gałęzie. Moja wyobraźnia naprawdę podsuwała mi coraz to ciekawsze wizje. No ale usiedliśmy z powrotem. Potem Drifter namówił mnie nawet, żeby położyć się na śpiworach na trawie i popatrzeć w gwiazdy. Sporo mnie to kosztowało, bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na tej ciemnej, mokrej od rosy trawie wszystko się rusza, wszystko żyje i zaraz mnie pochłonie. Jedynym źródłem światła była nasza lampka na gaz. Dookoła ciemno. To był pierwszy raz w życiu, kiedy widziałam taką ciemność. Gęstą, nieprzeniknioną, bez końca. Księżyc tej nocy świecił słabo. Niebo było jednak całkowicie rozgwieżdżone. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie widziałam tylu gwiazd. Jakbyśmy byli na w innej przestrzeni kosmicznej. Nic nie zakłócało ich spokojnego migotania, na horyzoncie nie było żadnych sztucznych świateł. Wtedy uświadomiłam sobie jak trudno jest o takie doświadczenie żyjąc blisko miasta, z jego nieustającym jazgotem, ze sztucznymi światłami, neonami, bilboardami... Byliśmy tak zmęczeni, że tej nocy zasnęliśmy bez problemu i żadne possumy nie były w stanie zakłócić naszego głębokiego snu. A rano czekała mnie najwspanialsza chyba niespodzianka. Kilka metrów od naszego namiotu, tuż przy kranie z zimną wodą stał sobie najprawdziwszy kangur, strzygł figlarnie uszami. Dwa młode pasły się na trawie tuż obok. W takim otoczeniu spędziliśmy kolejne trzy noce. Do snu układały nas possumy, chowanie przed nimi jedzenia i pilnowanie, żeby nie przewróciły puszek z piwem stało się naszą główną wieczorną rozrywką. Budziły nas zawsze o 8:00 rano, jak w zegarku, swoim dziwnym śmiechem australijskie kukabary (kookaboora, śliczny, choć wyglądający na dość nieporadnego, ptak z rodziny zimorodków, zamiast śpiewać, wydaje z siebie bardzo intrygujący dźwięk podobny do śmiechu dziecka), przy śniadaniu towarzyszyły kangury. A brak ciepłej wody i elektryczności oraz wszelkie inne niewygody wynagrodziło niezawodne australijskie słońce i, jak się wkrótce miało okazać, luksus przebywania na całkowicie pustej, długiej na 5 kilometrów, piaszczystej plaży, którą odkryliśmy następnego dnia. Zresztą po co komu ciepła woda, skoro można wziąć kąpiel w krystalicznie czystej, słonej wodzie na prywatnej plaży...