Po nocy spędzonej na stacji benzynowej musieliśmy bardzo przyspieszyć, żeby jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Melbourne. Zostało do przejechania około 500 km, jechaliśmy praktycznie cały dzień, żeby zdążyć na czas. Było gorąco i uciążliwie, bez zbędnych przystanków po drodze, ale jakoś się udało. Poniżej trasa, jaką udało nam się pokonać do tej pory.
Sam wjazd do miasta robi wrażenie. Melbourne jest położone nad brzegiem oceanu, posiada sporych rozmiarów port (choć nie tak imponujący jak słynny Sydney Harbour, który wg mnie nie ma sobie równych), różne części miasta są połączone ze sobą ogromnymi mostami, panorama zapiera dech w piersiach.
Na jakiekolwiek zwiedzanie miasta tym razem nie było czasu, ponieważ jeszcze tego samego dnia mieliśmy odebrać znajomych na lotnisku i dojechać na Philip's Island, położoną kolejne 140 km na południe od Melbourne. Na lotnisku, jak na złość samochód odmówił posłuszeństwa i przez ponad godzinę, z nieznanych nam przyczyn, nie chciał zapalić. Ale w końcu ruszyliśmy, już we czwórkę. Humory dopisywały, jechaliśmy bowiem na trzydniowy Pyramid Festival. Miał on miejsce tuż przy słynnym motocyklowym torze wyścigowym Gran Prix. Dojechaliśmy już po zapadnięciu zmroku, musieliśmy przejść wnikliwą kontrolę przy wjeździe. Pomimo tego, że przyjechaliśmy na dzień przed rozpoczęciem festiwalu, pole namiotowe było już prawie pełne. Rozbiliśmy obozowisko wokół campervana, zjedliśmy bardzo późną kolację i zaczęła się trzydniowa impreza. O samym festiwalu pisać nie będę, bo chciałabym się skupić na samej podróży jako takiej, powiem tylko tyle, że doświadczenie było oczywiście niesamowite, ale tylko dla ludzi o stalowych nerwach. Myślę, że nasz Opener wygląda podobnie, jednak na tym upale, w namiotach, z zatkanymi toi toi-ami bywało czasem ekstremalnie. Pomimo wszystko organizacja była dobra a sama Noc Sylwestrowa w rytmie najnowszego albumu N.E.R.D niezapomniana. N.E.R.D. jednak wszyscy znają, dlatego ja pozwolę sobie polecić inny, nieznany (jak sądzę) w Polsce zespół z Antypodów, Lowrider, których muzyka łagodnie kołysała popołudniu w soulowym rytmie. Poniżej mój absolutnie ulubiony kawałek.
Wybawieni, wymęczeni, wymiętoleni i niewyspani w Nowy Rok pożegnaliśmy się ze znajomymi, którzy wrócili samolotem do Sydney, a my ruszyliśmy z powrotem do Melbourne. Jeśli chodzi o moje samopoczucie, to z jednej strony wciąż byłam pozytywie rozkołysana posylwestrowo, z drugiej jednak strony przechodziłam istne męki jeśli chodzi o brak możliwości wykąpania się przez dwa dni, bo w ostatni dzień przed koncertem finałowym popsuły się prysznice i każdy musiał sobie radzić tak, jak tylko umiał. Upał i zmęczenie zrobiły swoje. Czułam się fatalnie, wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że za kilka tygodni przyjdzie mi spędzić całe pięć dni bez możliwości skorzystania z prysznica. Dlatego z wytęsknieniem oczekiwałam na przyjazd do miasta, mieliśmy się mianowicie zatrzymać u kumpla Driftera, Jasona, z którym wcześniej pracował, a który dopiero co przeniósł się do Melbourne, ze względu na nowy projekt. Jasona poznałam jeszcze w Sydney, na imprezie pożegnalnej przed przeprowadzką. W Melbourne zamieszkał ze swoją dziewczyną, oboje przyjęli nas bardzo ciepło i, trzeba podkreślić, z dużą wyrozumiałością, łatwo sobie wyobrazić nasz stan, w jakim wtoczyliśmy się do ich nieskazitelnego, nowiutkiego mieszkania. Dawno nie cieszyłam się tak bardzo na myśl o kąpieli i o nocy spędzonej w normalnym łóżku. Po prysznicu czułam się jak nowo narodzona. Zjedliśmy przepyszne wołowe burgery własnoręcznie przyrządzone przez Jasona, powspominaliśmy trochę Europę (Jason jest Anglikiem) i błogo poszliśmy spać.
Kolejny dzień upłynął za zwiedzaniu Melbourne. Szkoda, że byliśmy tam tylko jeden dzień. I tak udało nam się sporo zobaczyć, pogoda zresztą była idealna, ale jest to zdecydowanie miasto, które zasługuje na głębsze poznanie. Zwiedzanie warto zacząć od Federation Square, centralnego placu miasta. Fakt, że takowy plac w ogóle istnieje jest godny odnotowania, australijskie miasta bowiem, w przeciwieństwie do większości europejskich miast i miasteczek, nie posiadają zazwyczaj tzw. rynku. Przyznam szczerze, że mi, Krakowiance, było wyjątkowo trudno zaakceptować taki stan rzeczy. Rynek jest czymś naturalnym, gdzie skupia się całe życie miasta, gdzie dzieje się wszystko o czym warto wiedzieć. W Sydney bardzo brakowało mi rynku, choć port pełni tam podobne funkcje. Melbourne swój "rynek" ma (choć to nie do końca to samo), a co lepsze, znajduje się tam najlepszy punkt informacji turystycznej jaki kiedykolwiek w życiu widziałam! Uprzejmi pracownicy, niezliczona ilość darmowych broszur i folderów oraz możliwość zapytania o absolutnie wszystko, co dotyczy nie tylko Melbourne jako takiego, ale całego stanu Victoria sprawia, że miejsce to nie ma sobie równych. Chylę czoła przed władzami miasta za doskonała organizację, wytyczenie niebanalnych tras turystycznych i umiejętne zaplanowanie sposobów spędzania wolnego czasu na wszelkie możliwe sposoby. Dzięki temu w Melbourne i okolicach nie można się po prostu nudzić. Przykład godny naśladowania.
Federation Square to nie jedyny powód, dla którego Melbourne niejednokrotnie nazywane jest "najbardziej europejskim z australijskich miast". Chodzi o całą jego atmosferę. Wąskie uliczki w najstarszej części miasta mają w sobie coś z Amsterdamu, Londynu, Paryża... pełne knajp, graffiti, artystów, studentów, hipsterów, outsiderów, dziwaków wszelkiej maści... To największe skupisko australijskiej Polonii (ponad 16 000 osób) i, równocześnie, miasto o największej liczbie zagranicznych studentów, zaraz po Londynie i Nowym Jorku. Melbourne posiada także tramwaje, najsłynniejszą zarówno przez mieszkańców miasta, jak i przyjezdnych. Wybraliśmy się jednym z nich na najsłynniejszą w okolicy plażę, St. Kilda. Osobiście uważam, że nie dorównuje ona urokiem niepowtarzalnej serii plaż rozciągających się wzdłuż wybrzeża Sydney, z najsłynniejszą w całej Australii Bondi Beach na czele, niemniej jednak atmosfera tam panująca, jak i błogi klimat w przytulnym i znanym na całe miasto muzycznym pubie Esplanade Hotel (przez insidersów czule zwany Espy) nie ma sobie równych. Szczególnie, gdy na scenie występuje energetyzujący zespół z Brazylii, a za oknem można obserwować przepiękny zachód słońca sącząc lodowate, złociste piwo przy barze. Na koniec dnia wybraliśmy się na film wyświetlany na świeżym powietrzu, w ramach movies by the moonlight w Ogrodzie Botanicznym. Film akurat był denny, nieważne jaki. Ważne, że tamtej nocy czułam się prawdziwą szczęściarą, że po prostu mogę tam być, w tę jedną, niepowtarzalną, ciepłą, styczniową (!) noc, pod tym rozgwieżdżonym niebem, na tej wilgotnej trawie pełnej robali i komarów. To są chyba te bezcenne chwilę, na których samą myśl się uśmiechamy na starość...
Melbourne już dwukrotnie zostało wybrane przez magazyn The Economist "najlepszym miastem do życia na świecie". I wcale mnie to nie dziwi.